Zachęceni opisami w przewodnikach, na forach i na innych blogach postanowiliśmy jeden dzień z naszej azjatyckiej przygody przeznaczyć na wypad do Ayutthayi. Dziś jest to niewielkie miasto, ale pod koniec XVII w. mieszkało w nim ok. miliona ludzi. Założone w XIV w. tętniło życiem do 1767 r., czyli najazdu wojsk birmańskich. Birmańczycy zrujnowali to co przez wieki mozolnie budowali Tajowie. Dziś możemy zobaczyć tylko (albo aż) to, co zostało po bogactwach architektonicznych dawnej stolicy Tajlandii.
Z Bangkoku do Ayutthayi dostaliśmy się pociągiem z dworca Hua Lamphong. Kursują one plus/minus co godzinę (rozkład jazdy pociągów i ceny biletów możecie sprawdzić TU). Koszt przejazdu w zależności od klasy. My zdecydowaliśmy się na 3 klasę. Za przejazd zapłaciliśmy tylko 15 BHT. Podróż minęła całkiem przyjemnie, w miłym towarzyskie. Naprzeciwko nas siedziała sympatyczna, starsza Tajka, która częstowała nas mandarynkami. Chcąc się odwdzięczyć, wyciągnęliśmy z plecaka nasze polskie krówki. Wręczyliśmy z bananami na twarzy cukierek towarzyszce podróży. Pani spojrzała bardzo podejrzliwie na krówkę. Obejrzała ją z każdej strony. Następnie powolnym ruchem odwinęła papierek i jej oczom ukazał się cukierek. Lekko nadgryzła krówkę po czym zaczęła żuć i czuć nasz polski, krówkowy świat. :-) Dało się to wyczytać z min, które robiła. Zapytałam ją czy cuks jej smakuje, ale nie odpowiedziała. Udała, że nie słyszy pytania i spojrzała w siną dal przez okno. To co z cukierka zostało zawinęła i schowała głęboko do torby. Smakowało czy nie smakowało... cóż ciężko stwierdzić. Podobno Tajowie uwielbiają się dzielić, więc głęboko wierzę, że krówka była tak dobra, że chciała dać szansę rodzinie na skosztowanie polskich smaków.
Po ok. 1,5 h byliśmy na miejscu. Pierwsze kroki skierowaliśmy do znajdującej się naprzeciw dworca wypożyczalni rowerów. Nasze jednoślady wyglądały jakby za moment miały nam odmówić posłuszeństwa. Całe szczęście to były tylko pozory.
Rowerami udaliśmy się od pobliskiej przystani. Załadowaliśmy się na łódź (10 BHT) i przeprawiliśmy się na drugą stronę rzeki. Nasza łajba dość mocno przeciążona, lekko się chwiała. Lewo, prawo, lewo... ale udało się. Dobiliśmy do brzegu.
Teraz zostało zasiąść wygodnie na mało wygodnym rowerze i hej w stronę ruin. Cały czas prosto...
Po jakichś 15 minutach kupiliśmy bilet i zaczęliśmy zwiedzanie. Na pierwszy ogień poszedł obszar, na którym znajdowała się jedna z najważniejszych świątyń buddyjskich w Królestwie Ayutthaya - Wat Mahathat (Świątynia Wielkich Relikwii). Obecnie jest to miejsce bardzo podniszczone przez czasu. Jednak to co pozostało pozwala wyobrazić sobie jak potężna była ta świątynia.
Większość turystów przybywa do Wat Mahathate, aby zobaczyć głowę Buddy oplecioną korzeniami drzewa. Według legendy głowa Buddy leżała na ziemi i korzenie ją podniosły do pionu. Jest ona symbolem miasta Ayutthaya oraz nieśmiertelności Buddy. Miejscem bardzo ważnym dla Tajów i atrakcją turystyczną. Dla mnie ciekawostką i zdecydowanie nie tym, co w Ayutthayi zrobiło na mnie największe wrażenie. Choć nie powiem, głowa w drzewie wyglądała całkiem, całkiem...
Wizyta w Ayutthayi zajęła nam cały dzień. Mimo to nie udało się zobaczyć wszystkiego. Trochę źle rozplanowaliśmy dzień i do miasta dotarliśmy dopiero po 12:00. W związku z czym na koniec trochę spieszyliśmy się. Nie wiedzieliśmy też do której godziny była otwarta nasza wypożyczalnia rowerów, a że zostawiliśmy tam jakiś depozyt, to baliśmy się przeciągać. Biorąc pod uwagę powyższe, już na spokojnie mogę napisać, że trochę szkoda, że nie zostaliśmy tam na noc.
Z tego co pozostało po dawnej wspaniałości Ayutthayi, mnie najbardziej urzekła świątynia o nazwie Wat Chai Watthanaram. Jedzie się do tego kompleksu i jedzie... ale warto. Do Wat Chai Watthanaram dotarliśmy w momencie gdy słońce chyliło się ku zachodowi, oświetlając ruiny promieniami o pięknej ciepłej barwie. Dzięki temu wyglądały niesamowicie. Turystów była garstka, więc delektowaliśmy się pięknem nas otaczającym w niewielkim gronie. Wspięliśmy się na najwyższy prang i w zasadzie sami, niepoganiani i niczym nierozpraszani siedzieliśmy sobie na schodkach i zachwycaliśmy się panoramą na rzekę. Warto było zajechać aż tam, pomimo, że miejsce jest zupełnie nie po drodze.
Równie imponujące były pozostałości po Pałacu Królewskim (Wat Phra Si Sanphet) - to taki nasz nr 2. W tym miejscu spędziliśmy sporo czasu przeskakując z cegły na cegłę i zaglądając nie zawsze tam gdzie powinniśmy. Czasem spotykała nas za naszą ciekawość kara. Odór w zakamarkach prangów bywał nie do zniesienia. Ewakuacja następowała dosyć szybko. Pozostałości po budowlach dają wyobrażenie jak ogromne i wspaniałe musiało być to miejsce kiedyś. Dziś, prócz trzech głównych prangów, zostało już niewiele, ale i tak zachwyca. Oprócz nas kompleks zwiedzało sporo turystów, aczkolwiek tłumów nie było. Generalnie chyba nie każdemu odpowiada wypad na cały dzień, żeby oglądać ruiny świątyń czy pałaców. My jesteśmy jak najbardziej na TAK i wcale nas nie martwiło, że nie ma tłumów. W sumie to nawet nas taki stan rzeczy cieszył.
Podczas objazdówki po Ayutthayi zobaczyliśmy cała masę świątyń, prangów, mniejszych i większych posągów Buddy (w tym wielkiego, złotego Buddę) i po raz pierwszy słonie przesadnie obładowane ludźmi. Było mi bardzo smutno i źle z tym, że są chętni na kupno wycieczki na zwierzęciu, które na swoim grzbiecie ma zdecydowanie większy ciężar niż powinno mieć, a do tego chodzi po mocno rozgrzanym asfalcie, co chyba nie jest dla niego naturalnym środowiskiem. Słonie to silne i wielkie zwierzęta, jednak mają swoje słabe punkty, takie jak kręgosłup czy stopy. Z tego typu praktykami spotkaliśmy się jeszcze kilkukrotnie podczas naszej wycieczki. Myślę, że jak przeczytacie chociażby ten wpis (link), to odechce się Wam jeździć na słoniach. Takich wpisów jest pełno - nie tylko na polskich stronach. Wiem jednak, że w Tajlandii są farmy gdzie słonie traktuje się z szacunkiem, nie obładowuje się wygodnymi krzesełkami na metalowych stelażach i odpowiednio karmi. Mówiąc w skrócie nie męczy się ich. Takimi ośrodkami są m.in. wspomniany w podlinkowanym blogu Elephant Nature Park pod Chiang Mai lub Elephants World pod Kanchanaburi. Nam nie udało się odwiedzić żadnego z wymienionych ośrodków, jednak myślę, że się skusimy będąc kolejny raz w Tajlandii. Jest przynajmniej taki plan. ;-)
Ayutthaya, to także miejsce, które będzie mi się kojarzyć nie tylko z tym co zostało po stolicy Syjamu, ale także z zielenią i parkami. Ludzie rozkładali się na trawce i relaksowali m.in. piknikując. Piknikowe jadłodajnie były dla nas wybawieniem. Frytki, kurczak... O tym marzyliśmy. Niestety bariera językowa nie pozwoliła nam na zjedzenie kurczaka.
- Chicken? - zapytałam się i palcem wskazałam na szaszłyczka.
Sprzedawczyni na to tylko się uśmiechnęła i pokiwała głową, że tak...
- Ok. - Po raz kolejny wskazałam na szaszłyki, a następnie frytki.
Pierwszy kęs...
- Ej, Wojtek coś dziwne te kurczaki tu mają - zagaiłam.
- To nie kurczak... to jajka - usłyszałam.
- W sumie to też kurczak... byłby - odpowiedziałam.
Zamiast kurczaka, chcąc nie chcąc, trafiły się nam jaja ugotowane na twardo, obtoczone w chrupkiej panierce. Było całkiem niezłe, pod warunkiem zanurzenia we wszechobecnym pikantnym sosiku. Tajki uważnie nam się przypatrywały i oczywiście cały czas uśmiechały. Musieliśmy wyglądać jak dzikusy, łapczywie wybierając frytki z woreczków.
Dodam, że na "piknik" trafiliśmy zupełnie przypadkowo, czyli mknąc na naszych strzałach w stronę leżącego Buddy. Ten z kolei był bardzo blisko ruin świątyni (Wat Worachatha Ram), w której ukrywały się posągi siedzących Buddów. Taki misz masz.
Po takim zastrzyku białka nastał czas na Świątynię Odpoczywającego Buddy (Wat Lokkayasutharam). Swoim niewinnym uśmieszkiem sprawił, że odpoczywaliśmy razem z nim przez dość długo. Obok posągu znajdowało się stoisko, gdzie u sympatycznej pani każdy chętny mógł zakupić kwiaty lub kadzidła i ofiarować je Buddzie. Trzeba przyznać, że panował w tym miejscu wyjątkowo sielski klimat.
Dzień minął nam bardzo, bardzo szybko. Zanin się obejrzeliśmy wskakiwaliśmy już do pociągu i wracaliśmy do Bangkoku. Wieczorem, im bliżej byliśmy dworca kolejowego, a co za tym idzie rzeki, tym więcej było komarów. Atakowały z każdej strony. Szkoda, że nie mieliśmy żadnego odstraszacza komarów, bo nawet najkrótszy postój wiązał się ze zmasowanym atakiem. Ayutthayę opuszczaliśmy z pewnym niedosytem. Tak jak już wcześniej wspominałam, fajnie by było pozostać w mieście na noc. Rano zobaczyć to czego nie udało nam się zwiedzić poprzedniego dnia i wczesnym popołudniem wrócić do Bangkoku. Tym bardziej, że wieczorem zaczyna się targ, można skorzystać z darmowego fitnessu na świeżym powietrzu (do czego nas nakłaniano, jednak nie mieliśmy już czasu) czy zjeść słynną watę cukrową, której kurde felek nie skosztowaliśmy!
Kto wie, może kiedyś tam jeszcze wrócimy i nadrobimy zaległości.
PRAKTYCZNIE:
Mapka:
Rowerami udaliśmy się od pobliskiej przystani. Załadowaliśmy się na łódź (10 BHT) i przeprawiliśmy się na drugą stronę rzeki. Nasza łajba dość mocno przeciążona, lekko się chwiała. Lewo, prawo, lewo... ale udało się. Dobiliśmy do brzegu.
Teraz zostało zasiąść wygodnie na mało wygodnym rowerze i hej w stronę ruin. Cały czas prosto...
Po jakichś 15 minutach kupiliśmy bilet i zaczęliśmy zwiedzanie. Na pierwszy ogień poszedł obszar, na którym znajdowała się jedna z najważniejszych świątyń buddyjskich w Królestwie Ayutthaya - Wat Mahathat (Świątynia Wielkich Relikwii). Obecnie jest to miejsce bardzo podniszczone przez czasu. Jednak to co pozostało pozwala wyobrazić sobie jak potężna była ta świątynia.
Większość turystów przybywa do Wat Mahathate, aby zobaczyć głowę Buddy oplecioną korzeniami drzewa. Według legendy głowa Buddy leżała na ziemi i korzenie ją podniosły do pionu. Jest ona symbolem miasta Ayutthaya oraz nieśmiertelności Buddy. Miejscem bardzo ważnym dla Tajów i atrakcją turystyczną. Dla mnie ciekawostką i zdecydowanie nie tym, co w Ayutthayi zrobiło na mnie największe wrażenie. Choć nie powiem, głowa w drzewie wyglądała całkiem, całkiem...
Wizyta w Ayutthayi zajęła nam cały dzień. Mimo to nie udało się zobaczyć wszystkiego. Trochę źle rozplanowaliśmy dzień i do miasta dotarliśmy dopiero po 12:00. W związku z czym na koniec trochę spieszyliśmy się. Nie wiedzieliśmy też do której godziny była otwarta nasza wypożyczalnia rowerów, a że zostawiliśmy tam jakiś depozyt, to baliśmy się przeciągać. Biorąc pod uwagę powyższe, już na spokojnie mogę napisać, że trochę szkoda, że nie zostaliśmy tam na noc.
Z tego co pozostało po dawnej wspaniałości Ayutthayi, mnie najbardziej urzekła świątynia o nazwie Wat Chai Watthanaram. Jedzie się do tego kompleksu i jedzie... ale warto. Do Wat Chai Watthanaram dotarliśmy w momencie gdy słońce chyliło się ku zachodowi, oświetlając ruiny promieniami o pięknej ciepłej barwie. Dzięki temu wyglądały niesamowicie. Turystów była garstka, więc delektowaliśmy się pięknem nas otaczającym w niewielkim gronie. Wspięliśmy się na najwyższy prang i w zasadzie sami, niepoganiani i niczym nierozpraszani siedzieliśmy sobie na schodkach i zachwycaliśmy się panoramą na rzekę. Warto było zajechać aż tam, pomimo, że miejsce jest zupełnie nie po drodze.
Równie imponujące były pozostałości po Pałacu Królewskim (Wat Phra Si Sanphet) - to taki nasz nr 2. W tym miejscu spędziliśmy sporo czasu przeskakując z cegły na cegłę i zaglądając nie zawsze tam gdzie powinniśmy. Czasem spotykała nas za naszą ciekawość kara. Odór w zakamarkach prangów bywał nie do zniesienia. Ewakuacja następowała dosyć szybko. Pozostałości po budowlach dają wyobrażenie jak ogromne i wspaniałe musiało być to miejsce kiedyś. Dziś, prócz trzech głównych prangów, zostało już niewiele, ale i tak zachwyca. Oprócz nas kompleks zwiedzało sporo turystów, aczkolwiek tłumów nie było. Generalnie chyba nie każdemu odpowiada wypad na cały dzień, żeby oglądać ruiny świątyń czy pałaców. My jesteśmy jak najbardziej na TAK i wcale nas nie martwiło, że nie ma tłumów. W sumie to nawet nas taki stan rzeczy cieszył.
Podczas objazdówki po Ayutthayi zobaczyliśmy cała masę świątyń, prangów, mniejszych i większych posągów Buddy (w tym wielkiego, złotego Buddę) i po raz pierwszy słonie przesadnie obładowane ludźmi. Było mi bardzo smutno i źle z tym, że są chętni na kupno wycieczki na zwierzęciu, które na swoim grzbiecie ma zdecydowanie większy ciężar niż powinno mieć, a do tego chodzi po mocno rozgrzanym asfalcie, co chyba nie jest dla niego naturalnym środowiskiem. Słonie to silne i wielkie zwierzęta, jednak mają swoje słabe punkty, takie jak kręgosłup czy stopy. Z tego typu praktykami spotkaliśmy się jeszcze kilkukrotnie podczas naszej wycieczki. Myślę, że jak przeczytacie chociażby ten wpis (link), to odechce się Wam jeździć na słoniach. Takich wpisów jest pełno - nie tylko na polskich stronach. Wiem jednak, że w Tajlandii są farmy gdzie słonie traktuje się z szacunkiem, nie obładowuje się wygodnymi krzesełkami na metalowych stelażach i odpowiednio karmi. Mówiąc w skrócie nie męczy się ich. Takimi ośrodkami są m.in. wspomniany w podlinkowanym blogu Elephant Nature Park pod Chiang Mai lub Elephants World pod Kanchanaburi. Nam nie udało się odwiedzić żadnego z wymienionych ośrodków, jednak myślę, że się skusimy będąc kolejny raz w Tajlandii. Jest przynajmniej taki plan. ;-)
Obok "parkingu dla słoni" zobaczymy wielki prang świątyni Wat Phra Ram. Miejsce jest bardzo fotogeniczne i chociażby z tego powodu warto tam podjechać.
- Chicken? - zapytałam się i palcem wskazałam na szaszłyczka.
Sprzedawczyni na to tylko się uśmiechnęła i pokiwała głową, że tak...
- Ok. - Po raz kolejny wskazałam na szaszłyki, a następnie frytki.
Pierwszy kęs...
- Ej, Wojtek coś dziwne te kurczaki tu mają - zagaiłam.
- To nie kurczak... to jajka - usłyszałam.
- W sumie to też kurczak... byłby - odpowiedziałam.
Zamiast kurczaka, chcąc nie chcąc, trafiły się nam jaja ugotowane na twardo, obtoczone w chrupkiej panierce. Było całkiem niezłe, pod warunkiem zanurzenia we wszechobecnym pikantnym sosiku. Tajki uważnie nam się przypatrywały i oczywiście cały czas uśmiechały. Musieliśmy wyglądać jak dzikusy, łapczywie wybierając frytki z woreczków.
Dodam, że na "piknik" trafiliśmy zupełnie przypadkowo, czyli mknąc na naszych strzałach w stronę leżącego Buddy. Ten z kolei był bardzo blisko ruin świątyni (Wat Worachatha Ram), w której ukrywały się posągi siedzących Buddów. Taki misz masz.
Po takim zastrzyku białka nastał czas na Świątynię Odpoczywającego Buddy (Wat Lokkayasutharam). Swoim niewinnym uśmieszkiem sprawił, że odpoczywaliśmy razem z nim przez dość długo. Obok posągu znajdowało się stoisko, gdzie u sympatycznej pani każdy chętny mógł zakupić kwiaty lub kadzidła i ofiarować je Buddzie. Trzeba przyznać, że panował w tym miejscu wyjątkowo sielski klimat.
Dzień minął nam bardzo, bardzo szybko. Zanin się obejrzeliśmy wskakiwaliśmy już do pociągu i wracaliśmy do Bangkoku. Wieczorem, im bliżej byliśmy dworca kolejowego, a co za tym idzie rzeki, tym więcej było komarów. Atakowały z każdej strony. Szkoda, że nie mieliśmy żadnego odstraszacza komarów, bo nawet najkrótszy postój wiązał się ze zmasowanym atakiem. Ayutthayę opuszczaliśmy z pewnym niedosytem. Tak jak już wcześniej wspominałam, fajnie by było pozostać w mieście na noc. Rano zobaczyć to czego nie udało nam się zwiedzić poprzedniego dnia i wczesnym popołudniem wrócić do Bangkoku. Tym bardziej, że wieczorem zaczyna się targ, można skorzystać z darmowego fitnessu na świeżym powietrzu (do czego nas nakłaniano, jednak nie mieliśmy już czasu) czy zjeść słynną watę cukrową, której kurde felek nie skosztowaliśmy!
Kto wie, może kiedyś tam jeszcze wrócimy i nadrobimy zaległości.
PRAKTYCZNIE:
Mapka:
http://nashaplaneta.net/asia/thai/images/ayutthaya_map.jpg |
Zwiedzanie świątyń:
- Przy wejściu do każdej ważniejszej świątyni znajduje się stanowisko sprzedaży/kontroli biletów. Wszędzie będą próbowali sprzedać Wam pojedyncze bilety na każdą ze świątyń, a nikt Wam nie powie, że można kupić po prostu jeden bilet na wszystkie świątynie. Bilety pojedyncze kosztują 50 BHT, natomiast karnet kosztuje 220 BHT. Przy całodziennym zwiedzaniu opłaca się tylko ta druga opcja. ;-)
Transport:
- Po samym parku historycznym najrozsądniej jest jeździć rowerem. Wypożyczyć go można w jednej z wielu wypożyczalni mieszczących się przy uliczce łączącej dworzec z przeprawą rzeczną. Wypożyczenie roweru na cały dzień kosztowało nas 40 BHT, ale trzeba pozostawić depozyt (dokument lub kasa - my zostawilismy 500 BHT). Nasza wypożyczalnia była zamykana o 21:00.
- Do Ayutthayi dotarliśmy pociągiem z dworca Bangkok Hua Lamphong. Bilet kosztował 15 BHT, a rozkład jazdy możecie sprawdzić wcześniej TU.
- Do Ayutthayi można dotrzeć również minibusem z placu Victory Monument lub autobusem z Northern Bus Terminal (Moh Chit). Odjeżdżają co 20 minut, a bilet kosztuje podobno 60 BHT. Podróż trwa ok. godzinę.
Wyżywienie:
- Potrzebne dużo wody, a sklepów w okolicy ruin jest jak na lekarstwo. Kupujcie wodę nawet na zapas jak tylko zobaczycie sklep!
- My jedliśmy na pikniku w pobliżu Wat Worachatha Ram (Siedzący Budda - mapa) i z foodtracków rozstawionych przy drodze do Wat Chai Watthanaram (za mostem przez rzekę jest supermarket 7-eleven i garkuchnie z pysznymi udkami z kurczaka)
Czego nie zobaczyliśmy, a co podobno warto zobaczyć:
- Wat Phanan Choeng, Wat Yai Chai Mongkol, Wat Phutthaisawan, ew. Floating Market na zachód od dworca.
Brak komentarzy
NAPISZ COŚ