Dla mnie Bangkok był i będzie magicznym miejscem m.in. ze względu na niesamowite połączenie nowoczesności z tradycją. Zderzenie, wydawać by się mogło, tych dwóch rożnych światów jest tak naturalne, że aż oczywiste. Pisząc tradycja mam na myśli m.in. religię, a co za tym idzie świątynie. Na marginesie dodam, że w Bangkoku 92% populacji to buddyści, 6% muzułmanie, a 2% to chrześcijanie, żydzi i wyznawcy religii sith. Świątynie buddyjskie rozsiane są dosłownie po całej stalicy Tajlandii. Jest ich wg Wikipedii ok. 400 (sic!).
Wizyty w świątyniach buddyjskich były dla nas nowym, bardzo ciekawym doświadczeniem. Wyznawcy buddyzmu to bardzo pozytywni ludzie. Nikt nie robił problemu z tego, że pstrykamy zdjęcia, że się rozglądamy, kręcimy w tą i we wte. Wręcz nas zachęcano, co mnie na początku trochę zdziwiło ponieważ na forach i blogach naczytałam się o tym czego nie można robić w Wat, czyli kompleksie świątynnym, aby nie urazić Tajów. Na miejscu okazało się, że Tajowi są mniej przewrażliwieni na punkcie swojej religii niż Polacy. Wyznawcy Buddy często i gęsto przybierają zakazane na polskich forach pozycje tj. wyciągają nogi do przodu czy siadają tyłem do posążka Buddy. Jedną niezmienną zasadą jest zdejmowanie butów przed wejściem do świątyni i okrywanie ramion i kolan przez kobiety. Mężczyzn oczywiście ta zasada również obowiązuje jeśli mają za krótkie spodenki lub koszulki odsłaniające pół torsu. Często przed Wat można wypożyczyć chustę. Nie raz korzystałam z tego typu opcji. Tak np. było w kompleksie świątynnym Wat Phra Kaew, tzw. must see in Bangkok.
Łudziliśmy się, że jak wstaniemy rano, to na terenie kompleksu będzie niewielu turystów. Niestety turystów jest tam chyba zawsze multum. Pstryknięcie zdjęcia bez Japończyka czy Chińczyka w tle, a często i gęsto na pierwszym planie, graniczy z cudem.
Turyści otaczali nas z każdej strony. Takie szaleństwo widziałam po raz pierwszy. Najpierw byłam trochę zła. Bo jak delektować się pięknem, które mnie otaczało w takim tłumie? Potem jednak przestałam zwracać na tą całą masę turystów uwagę. Skupiłam się na zabytkach, a było na czym się skupiać. Rzeźby, malowidła i mieniące się w słońcu złote zdobienia budowli. Po prostu wow. Powoli próbowałam ogarnąć wszystko wokoło. Nie było łatwo. Tak dużo się działo, że mój wzrok wędrował niespokojnie od jednej rzeźby do drugiej, od zdobienia do zdobienia. Złota Czedi (stupa) mieniła się elegancko w słońcu, a tuż obok zachwycały zdobienia biblioteki - dziwne stwory jakby podtrzymujące budynek. Absolutna abstrakcja.
Najważniejszym budynkiem świątynnego kompleksu jest bot czyli świątynia Szmaragdowego Buddy, który nota bene nie jest szmaragdowy, a jadeitowy. Zanim wkroczyliśmy do świątyni obeszliśmy ją z każdej strony. Z zewnątrz jest cudownie zdobiona. Niesamowicie prezentują się rzeźby, przedstawiające pół-ludzi pół-ptaki, które sprawiają wrażenie chcących oderwać się od świątyni, gotowych do drogi. Tak stojące rzeźby, jedna przy drugiej, tworzą niesamowitą całość. A Szmaragdowy Budda, który dla Tajów jest symbolem potęgi, boskości i oświecenia kraju... na mnie, wielkiego wrażenia nie zrobił (zdecydowanie bardziej zachwycił mnie np. Odpoczywający Budda). Zanim udało nam się dostać przed oblicze Szmaragdowego Buddy, musieliśmy przebić się przez tłum gapiów. Uff... było ciężko, ale koniec końców się udało. Jako, że tłum napierał nie mogliśmy długo nacieszyć oczu zieloną, 66-centymetrową figurką.
Następnie udaliśmy się do świeckiej części kompleksu. W niej znajduje się Pałac Królewski. Dla zwiedzających udostępnione w tej części jest niewiele pomieszczeń: dwa muzea, sala Amardida z antycznym tronem tajskich władców oraz pięknie zdobiona Chakri Maha Presat czyli Wielka Sala. Ta część była nieco mniej interesującą od części świątynnej. Jednak szczerze mówiąc, to co zobaczyliśmy zanim trafiliśmy do części świeckiej, ciężko było przebić. Świątynia, złota czedi, rzeźby czy model Angor Wat (warto przy nim przystanąć na dłużej) na długo zostaną w mojej pamięci Kompleks Wielkiego Pałacu to zdecydowanie jedna z największych atrakcji Bangkoku i nie ma co żałować 50 zł. (tyle kosztował bilet). To miejsce trzeba zobaczyć!
Kolejnym miejscem niezwykle atrakcyjnym jest kompleks sakralny Wat Pho na terenie, którego odpoczywa Budda, bagatela 46 metrowy. Posag ciężko było ogarnąć wzrokiem - obiektywem aparatu też. Oglądaliśmy go więc kawałek po kawałku: głowa, tułów, nogi. W sumie jako tako można w całości objąć wzrokiem olbrzyma stojąc przy perłowych stopach, choć oczywiście trzeba swoje odczekać.
Wat Pho to jednak nie tylko Leżący Budda. To też stupy, to ponad 1000 figur przedstawiających Buddę oraz ogrody. I to własnie te kolorowe stupy oraz stojące jeden przy drugim posążki zachwyciły mnie najbardziej. Na terenie kompleksu kręcili się turyści, ale było ich zdecydowanie mniej niż w Wielkim Pałacu Królewskim. Ten stan rzeczy sprawił, że zwiedzanie było przyjemniejsze. Bez pośpiechu. Delektowaliśmy się widokiem każdego detalu. Od czasu do czasu przysiadając i po prostu gapiąc się na budowle jak ciele na malowane wrota. Ale jak tu się nie gapić jak wszystko jest zachwycające.
Z Wat Pho jest rzut beretem do kolejnego cudu architektury w Bangkoku czyli Wat Arun - Świątyni Świtu. Aby się do kompleksu dostać trzeba przepłynąć łodzią ekspresową na drugą stronę rzeki.
Na marginesie dodam, że przy przystani kwitnie handel. Na szczególną uwagę zasługuje jedna z rozstawionych tam garkuchni. Gdy znajdziecie się na miejscu na 100% będziecie wiedzieć o którą mi chodzi. Panie serwują tam pyszne grillowane krewetki, kurczaki, ośmiornice i inne tego typu cuda na kiju. Choć ani ja, ani Wojtek nie jesteśmy fanami owoców morza, to krewetki z tej konkretnej garkuchni zjedliśmy ze smakiem.
Hmm głodna się robię, więc wracam do spraw bardziej duchowych...
Kompleks Wat Arun to wysoki na 146 m prang plus 4 mniejsze. Mieliśmy pecha bo podczas naszej wizyty znajdował się on w renowacji. Szczęściem w nieszczęściu było to, że jeden z prangów był już odrestaurowany więc mogliśmy sobie wyobrazić jak za jakiś czas będzie wyglądała całość. Będzie moc. Budowle są wybielane, a tłuczona porcelana, która zdobi ściany świątyni, dzięki renowacji nabiera nowych, żywych kolorów. W słońcu 5 prangów na pewno będzie wyglądało rewelacyjnie. Zazdroszczę tym, którzy to zobaczą. Póki co musieliśmy zadowolić się jednym. Nie odmówiliśmy sobie także wdrapania się na centralny prang. Było ciężko. Niemal pionowe schody zdecydowanie nie ułatwiały zadania. Powoli, powoli pieliśmy się w górę. Widok z tej ponad stumetrowej wieży jest niesamowity.
Zależało nam także na tym, aby Wat Arun zobaczyć o zachodzie słońca. W przewodniku znaleźliśmy informację, że rewelacyjny widok jest z lewego brzegu rzeki Chao Phraya. Jak szaleni biegaliśmy i szukaliśmy punktu widokowego, o którym jest mowa w Lonely Planet. I guzik z pętelką - nie znaleźliśmy go. Zachodzące nad Wat Arun słońce oglądaliśmy z tarasu restauracji. Trochę byłam tym przedstawieniem rozczarowana. Być może oczekiwałam cudów na kiju nakręcona informacjami znalezionymi w przewodniku i stąd to rozczarowanie. Nic nie pobije zachodów słońca w Maroku...
Bez wątpienia nie rozczarowała mnie natomiast Wat Saket - jedno z moich ulubionych miejsc w Bangkoku. Przygodę ze świątynią zaczęliśmy oczywiście od kupna biletu (standardowe 20 BHT), a potem były schody. 318 schodów, z tym, że wspinaczka wcale, a wcale mnie nie męczyła. Idąc w górę mijaliśmy wizerunki Buddy, mini wodospady i gongi, w które nie omieszkałam uderzyć. Taka wspinaczka z niespodziankami. Na samej górze czekała na nas wielka Złota Stupa. Z jednej strony Stupy wisiały poprzypinane na sznurkach bahty i z minuty na minute ich przybywało, z drugiej Tajowie składali Buddzie w ofierze pięknie zapakowane zawiniątka. Niestety nie udało mi się rozszyfrować co to było. Żałuję, że jak byłam w Tajlandii nie podpytałam co kryło się na tackach. Wydaje mi się, że jakaś chusta, być może odzienie dla mnichów. Jak ktoś wie niech mnie oświeci. :-) No i oczywiście ofiarowano kwiaty i kadzidła. Dla mnie wszystko co się działo wokół Stupy było przedstawieniem, niezwykłym przeżyciem. Dla Tajów było oczyszczeniem, modlitwą. I dla mnie i dla nich było czymś ważnym. Jeśli kiedykolwiek będę jeszcze w Bangkoku, Złota Góra będzie z pewnością jednym z pierwszych miejsc, w które skieruje moje kroki.
Nie przegapię również okazji, żeby odwiedzić ponownie miejsce o nazwie Lak Mueang, czyli pierwszej świątyni do jakiej trafiliśmy w Bangkoku. Nie do końca wiedzieliśmy co możemy, a czego nie możemy robić, czy pstrykać zdjęcia czy nie pstrykać, wejść czy nie wejść do świątyni. Gdyby ktoś się nam poprzyglądał pewnie nieźle by się uśmiał. Czailiśmy się jak przyczajone tygrysy. Nasze rozterki szybko zostały rozwiane:
- Wchodźcie, róbcie zdjęcia - powiedziała do nas z uśmiechem jedna z Tajek.
Lak Mueang to niesamowite miejsce. To własnie tu znajduje się posąg w kształcie fallusa symbolizujący kamień węgielny miasta. Wg wierzeń Tajów jest to także siedziba duchów mających moc spełniania życzeń. To miejsce żyje. Gwar, zapachy, kolory, muzyka. Cały czas jest ruch. Mogliśmy doświadczyć Tajlandii. Nasz pierwszy raz twarzą w twarz z buddyzmem na długo zostanie w mojej pamięci. Składanie niezliczonej ilości żółtych kwiatów w ofierze, zapalanie kadzideł, dźwięk gongów czy klasyczne tańce tajskie były dla mnie czymś nowym. Wszystkie zmysły pracowały. to był pierwszy raz kiedy pomyślałam sobie:
- Jak Bangkok może się nie podobać, tu jest niesamowicie...
Kolejnym zachwycającym miejscem jest Wat Suthat. W tej świątyni po raz pierwszy mieliśmy możliwość zobaczyć ogromny wizerunek Buddy (8 m.). Malutcy wydawali się wszyscy wchodzący do botu w porównaniu z pomnikiem. No i te ściany z malowidłami przedstawiającymi sceny z życia Buddy. To miejsce przetłaczało swoją wielkością. Wielki Budda, piękna budowla i flesze :-) Zabawnie wyglądało gdy Tajowie, którzy przychodzili oddać hołd swojemu Bogu strzelali sobie selfie z Buddą. Trzy razy pokłon i pyk zdjęcie telefonem. Do nas jeszcze ta moda nie dotarła, ale kto wie - być może w przyszłości.
A i ciekawostka... tuż przy Wat Suthat znajduje się Wielka Huśtawka, na której nikt już dziś się nie huśta. Kiedyś jednak było to bardzo ważne miejsce. Jak wyglądała zabawa na tej huśtawce? Czterech mężczyzn wznosiło się na niej wyżej, coraz wyżej, aż do kija bambusowego z torbą, w której były bathy. Błąd przy chwytaniu torby mógł prowadzić nawet do śmierci. Szczerze powiem... gdybym nie wiedziała, że te pale to huśtawka to bym w życiu na to nie wpadła. Przewodniki są niezastąpione :-)
Na zakończenie wycieczki po świątyniach w Bangkoku, Wat Benchamabophit znajdujący się w okolicach Parku Dusit. Teren świątynny jest dosyć spory i bardzo zadbany. Dla nas szczególnie interesujące było "osiedle" domków, w których mieszkali wyłącznie mnisi. Można było przespacerować się po tym osiedlu i podejrzeć mnisie życie. Dotrzeć w okolice Wat można np. taksówką - koszt to ok. 70 bathów. Jeśli nie będziecie tam tak jak my, w poniedziałek, możecie od razu zajrzeć to Parku Dusit. Park ten jest otwarty dla zwiedzających od wtorku do niedzieli. Niestety my próbowaliśmy się do niego dostać w poniedziałki i dopiero przy drugiej próbie uświadomiono nas, że w poniedziałek nie ma szans przekroczyć jego bram.
A na zakończenie trochę ćwiczeń na świeżym powietrzu ponieważ powszechnie wiadomo, że nie samą modlitwą człowiek żyje.
PRAKTYCZNIE:
Atrakcje:
Turyści otaczali nas z każdej strony. Takie szaleństwo widziałam po raz pierwszy. Najpierw byłam trochę zła. Bo jak delektować się pięknem, które mnie otaczało w takim tłumie? Potem jednak przestałam zwracać na tą całą masę turystów uwagę. Skupiłam się na zabytkach, a było na czym się skupiać. Rzeźby, malowidła i mieniące się w słońcu złote zdobienia budowli. Po prostu wow. Powoli próbowałam ogarnąć wszystko wokoło. Nie było łatwo. Tak dużo się działo, że mój wzrok wędrował niespokojnie od jednej rzeźby do drugiej, od zdobienia do zdobienia. Złota Czedi (stupa) mieniła się elegancko w słońcu, a tuż obok zachwycały zdobienia biblioteki - dziwne stwory jakby podtrzymujące budynek. Absolutna abstrakcja.
Najważniejszym budynkiem świątynnego kompleksu jest bot czyli świątynia Szmaragdowego Buddy, który nota bene nie jest szmaragdowy, a jadeitowy. Zanim wkroczyliśmy do świątyni obeszliśmy ją z każdej strony. Z zewnątrz jest cudownie zdobiona. Niesamowicie prezentują się rzeźby, przedstawiające pół-ludzi pół-ptaki, które sprawiają wrażenie chcących oderwać się od świątyni, gotowych do drogi. Tak stojące rzeźby, jedna przy drugiej, tworzą niesamowitą całość. A Szmaragdowy Budda, który dla Tajów jest symbolem potęgi, boskości i oświecenia kraju... na mnie, wielkiego wrażenia nie zrobił (zdecydowanie bardziej zachwycił mnie np. Odpoczywający Budda). Zanim udało nam się dostać przed oblicze Szmaragdowego Buddy, musieliśmy przebić się przez tłum gapiów. Uff... było ciężko, ale koniec końców się udało. Jako, że tłum napierał nie mogliśmy długo nacieszyć oczu zieloną, 66-centymetrową figurką.
Następnie udaliśmy się do świeckiej części kompleksu. W niej znajduje się Pałac Królewski. Dla zwiedzających udostępnione w tej części jest niewiele pomieszczeń: dwa muzea, sala Amardida z antycznym tronem tajskich władców oraz pięknie zdobiona Chakri Maha Presat czyli Wielka Sala. Ta część była nieco mniej interesującą od części świątynnej. Jednak szczerze mówiąc, to co zobaczyliśmy zanim trafiliśmy do części świeckiej, ciężko było przebić. Świątynia, złota czedi, rzeźby czy model Angor Wat (warto przy nim przystanąć na dłużej) na długo zostaną w mojej pamięci Kompleks Wielkiego Pałacu to zdecydowanie jedna z największych atrakcji Bangkoku i nie ma co żałować 50 zł. (tyle kosztował bilet). To miejsce trzeba zobaczyć!
Kolejnym miejscem niezwykle atrakcyjnym jest kompleks sakralny Wat Pho na terenie, którego odpoczywa Budda, bagatela 46 metrowy. Posag ciężko było ogarnąć wzrokiem - obiektywem aparatu też. Oglądaliśmy go więc kawałek po kawałku: głowa, tułów, nogi. W sumie jako tako można w całości objąć wzrokiem olbrzyma stojąc przy perłowych stopach, choć oczywiście trzeba swoje odczekać.
Wat Pho to jednak nie tylko Leżący Budda. To też stupy, to ponad 1000 figur przedstawiających Buddę oraz ogrody. I to własnie te kolorowe stupy oraz stojące jeden przy drugim posążki zachwyciły mnie najbardziej. Na terenie kompleksu kręcili się turyści, ale było ich zdecydowanie mniej niż w Wielkim Pałacu Królewskim. Ten stan rzeczy sprawił, że zwiedzanie było przyjemniejsze. Bez pośpiechu. Delektowaliśmy się widokiem każdego detalu. Od czasu do czasu przysiadając i po prostu gapiąc się na budowle jak ciele na malowane wrota. Ale jak tu się nie gapić jak wszystko jest zachwycające.
Na marginesie dodam, że przy przystani kwitnie handel. Na szczególną uwagę zasługuje jedna z rozstawionych tam garkuchni. Gdy znajdziecie się na miejscu na 100% będziecie wiedzieć o którą mi chodzi. Panie serwują tam pyszne grillowane krewetki, kurczaki, ośmiornice i inne tego typu cuda na kiju. Choć ani ja, ani Wojtek nie jesteśmy fanami owoców morza, to krewetki z tej konkretnej garkuchni zjedliśmy ze smakiem.
Hmm głodna się robię, więc wracam do spraw bardziej duchowych...
Kompleks Wat Arun to wysoki na 146 m prang plus 4 mniejsze. Mieliśmy pecha bo podczas naszej wizyty znajdował się on w renowacji. Szczęściem w nieszczęściu było to, że jeden z prangów był już odrestaurowany więc mogliśmy sobie wyobrazić jak za jakiś czas będzie wyglądała całość. Będzie moc. Budowle są wybielane, a tłuczona porcelana, która zdobi ściany świątyni, dzięki renowacji nabiera nowych, żywych kolorów. W słońcu 5 prangów na pewno będzie wyglądało rewelacyjnie. Zazdroszczę tym, którzy to zobaczą. Póki co musieliśmy zadowolić się jednym. Nie odmówiliśmy sobie także wdrapania się na centralny prang. Było ciężko. Niemal pionowe schody zdecydowanie nie ułatwiały zadania. Powoli, powoli pieliśmy się w górę. Widok z tej ponad stumetrowej wieży jest niesamowity.
Zależało nam także na tym, aby Wat Arun zobaczyć o zachodzie słońca. W przewodniku znaleźliśmy informację, że rewelacyjny widok jest z lewego brzegu rzeki Chao Phraya. Jak szaleni biegaliśmy i szukaliśmy punktu widokowego, o którym jest mowa w Lonely Planet. I guzik z pętelką - nie znaleźliśmy go. Zachodzące nad Wat Arun słońce oglądaliśmy z tarasu restauracji. Trochę byłam tym przedstawieniem rozczarowana. Być może oczekiwałam cudów na kiju nakręcona informacjami znalezionymi w przewodniku i stąd to rozczarowanie. Nic nie pobije zachodów słońca w Maroku...
Bez wątpienia nie rozczarowała mnie natomiast Wat Saket - jedno z moich ulubionych miejsc w Bangkoku. Przygodę ze świątynią zaczęliśmy oczywiście od kupna biletu (standardowe 20 BHT), a potem były schody. 318 schodów, z tym, że wspinaczka wcale, a wcale mnie nie męczyła. Idąc w górę mijaliśmy wizerunki Buddy, mini wodospady i gongi, w które nie omieszkałam uderzyć. Taka wspinaczka z niespodziankami. Na samej górze czekała na nas wielka Złota Stupa. Z jednej strony Stupy wisiały poprzypinane na sznurkach bahty i z minuty na minute ich przybywało, z drugiej Tajowie składali Buddzie w ofierze pięknie zapakowane zawiniątka. Niestety nie udało mi się rozszyfrować co to było. Żałuję, że jak byłam w Tajlandii nie podpytałam co kryło się na tackach. Wydaje mi się, że jakaś chusta, być może odzienie dla mnichów. Jak ktoś wie niech mnie oświeci. :-) No i oczywiście ofiarowano kwiaty i kadzidła. Dla mnie wszystko co się działo wokół Stupy było przedstawieniem, niezwykłym przeżyciem. Dla Tajów było oczyszczeniem, modlitwą. I dla mnie i dla nich było czymś ważnym. Jeśli kiedykolwiek będę jeszcze w Bangkoku, Złota Góra będzie z pewnością jednym z pierwszych miejsc, w które skieruje moje kroki.
Nie przegapię również okazji, żeby odwiedzić ponownie miejsce o nazwie Lak Mueang, czyli pierwszej świątyni do jakiej trafiliśmy w Bangkoku. Nie do końca wiedzieliśmy co możemy, a czego nie możemy robić, czy pstrykać zdjęcia czy nie pstrykać, wejść czy nie wejść do świątyni. Gdyby ktoś się nam poprzyglądał pewnie nieźle by się uśmiał. Czailiśmy się jak przyczajone tygrysy. Nasze rozterki szybko zostały rozwiane:
- Wchodźcie, róbcie zdjęcia - powiedziała do nas z uśmiechem jedna z Tajek.
Lak Mueang to niesamowite miejsce. To własnie tu znajduje się posąg w kształcie fallusa symbolizujący kamień węgielny miasta. Wg wierzeń Tajów jest to także siedziba duchów mających moc spełniania życzeń. To miejsce żyje. Gwar, zapachy, kolory, muzyka. Cały czas jest ruch. Mogliśmy doświadczyć Tajlandii. Nasz pierwszy raz twarzą w twarz z buddyzmem na długo zostanie w mojej pamięci. Składanie niezliczonej ilości żółtych kwiatów w ofierze, zapalanie kadzideł, dźwięk gongów czy klasyczne tańce tajskie były dla mnie czymś nowym. Wszystkie zmysły pracowały. to był pierwszy raz kiedy pomyślałam sobie:
- Jak Bangkok może się nie podobać, tu jest niesamowicie...
Kolejnym zachwycającym miejscem jest Wat Suthat. W tej świątyni po raz pierwszy mieliśmy możliwość zobaczyć ogromny wizerunek Buddy (8 m.). Malutcy wydawali się wszyscy wchodzący do botu w porównaniu z pomnikiem. No i te ściany z malowidłami przedstawiającymi sceny z życia Buddy. To miejsce przetłaczało swoją wielkością. Wielki Budda, piękna budowla i flesze :-) Zabawnie wyglądało gdy Tajowie, którzy przychodzili oddać hołd swojemu Bogu strzelali sobie selfie z Buddą. Trzy razy pokłon i pyk zdjęcie telefonem. Do nas jeszcze ta moda nie dotarła, ale kto wie - być może w przyszłości.
A i ciekawostka... tuż przy Wat Suthat znajduje się Wielka Huśtawka, na której nikt już dziś się nie huśta. Kiedyś jednak było to bardzo ważne miejsce. Jak wyglądała zabawa na tej huśtawce? Czterech mężczyzn wznosiło się na niej wyżej, coraz wyżej, aż do kija bambusowego z torbą, w której były bathy. Błąd przy chwytaniu torby mógł prowadzić nawet do śmierci. Szczerze powiem... gdybym nie wiedziała, że te pale to huśtawka to bym w życiu na to nie wpadła. Przewodniki są niezastąpione :-)
Na zakończenie wycieczki po świątyniach w Bangkoku, Wat Benchamabophit znajdujący się w okolicach Parku Dusit. Teren świątynny jest dosyć spory i bardzo zadbany. Dla nas szczególnie interesujące było "osiedle" domków, w których mieszkali wyłącznie mnisi. Można było przespacerować się po tym osiedlu i podejrzeć mnisie życie. Dotrzeć w okolice Wat można np. taksówką - koszt to ok. 70 bathów. Jeśli nie będziecie tam tak jak my, w poniedziałek, możecie od razu zajrzeć to Parku Dusit. Park ten jest otwarty dla zwiedzających od wtorku do niedzieli. Niestety my próbowaliśmy się do niego dostać w poniedziałki i dopiero przy drugiej próbie uświadomiono nas, że w poniedziałek nie ma szans przekroczyć jego bram.
A na zakończenie trochę ćwiczeń na świeżym powietrzu ponieważ powszechnie wiadomo, że nie samą modlitwą człowiek żyje.
PRAKTYCZNIE:
Mapka co, jak i gdzie w Bangkoku:
Atrakcje:
- Wat Phra Kaew i Grand Palace - najważniejszy punkt wizyty w Bangkoku. Bilet kosztuje 400 BHT. Warto pamiętać, że obejmuje on również wejście do Pałacu Vimanmek w dzielnicy Dusit (do wykorzystania w ciągu 7 dni). Godziny otwarcia 8:30-15:30. Wydaje mi się, że nie unikniemy tam tłumów niezależnie od godziny przybycia. Na bardzo dokładne zwiedzanie kompleksu warto przeznaczyć z 5-6 godzin. Na zwiedzanie świątyni trzeba się odpowiednio ubrać, czyli mieć zakryte kolana i ramiona. Na miejscu można wypożyczyć wszystkie ciuchy, trzeba jednak zostawić zwrotny depozyt. Polecam.
- Wat Pho - Świątynia Odpoczywającego Buddy, nazywana także świątynią Leżącego Buddy, położona kilka minut piechotą od wejścia do Wat Phra Kaew. Jest to kolejny obowiązkowy punkt zwiedzania i razem z Wat Phra Kaew stanowią dwie najbardziej ciekawe świątynie w Bangkoku. Bilet kosztuje 100 BHT. Godziny otwarcia 8:00-17:00. Tutaj spędzimy kolejne kilka godzin (2-3 h). Odpowiedni strój obowiązuje tylko w samym budynku Świątyni Odpoczywającego Buddy - można go wypożyczyć przed wejściem.
- Wat Arun - Świątynia Świtu, położona po drugiej stronie rzeki Chao Phraya, vis a vis Świątyni Odpoczywającego Buddy. Dostać się do niej można przeprawiając się przez rzekę z przystani obok wejścia do Wat Pho. Trzeba tu odstać swoje, ponieważ na przeprawę jest wielu chętnych. Obok przystani (przy niewielkim skwerze) jest sporej wielkości stoisko ze smażonym jedzonkiem - kurczaki, krewetki, ośmiornice, itp... Wat Arun jest otwarte dla zwiedzających od 8:00 do 17:30. Wstęp kosztuje 50 BHT.
- Wat Saket - Złota Góra, położona trochę na uboczu starej części tego wielkiego miasta, ok. 25 minut piechotą od Khao San Road. My poszliśmy tam od strony Wielkiego Pałacu, zwiedzając po drodze Wat Suthat i oglądając Wielką Huśtawkę. Do Wat Saket warto trafić bliżej zachodu słońca i chwile posiedzieć na szczycie, aby poczuć atmosferę tego miejsca. Kompleks otwarty jest od 9:00 do 17:00. Bilet kosztuje 20 BHT. Stąd już blisko do Chinatown - my zdecydowaliśmy się złapać tuk-tuka. Cenę za przejazd stargowaliśmy do 50 BHT.
- Lak Mueang - nie jest to może najciekawsza świątynia pod względem architektonicznym, ale na pewno ciekawa pod kątem atmosfery i znaczenia. Położona obok białych murów Wielkiego Pałacu i ogromnego trawiastego placu Sanam Luang. Nie pobiera się tu żadnych opłat za wejście, godziny otwarcia są z kolei owiane tajemnicą. Warto tu po prostu być i podpatrzeć religijne życie Tajów.
- Wat Suthat - jest to jedna z najstarszych i najciekawszych świątyń w Bangkoku, a w dodatku mało popularna wśród turystów. Duże wrażenie robi kilkumetrowy pozłacany posąg Buddy, dziedziniec świątyni wyłożony błyszczącymi jak lustro płytami czy chociażby krużganki. Kompleks położony jest tuż przy Wielkiej Huśtawce. Stąd już blisko do Złotej Góry. Bilet kosztuje 20 BHT. Wujek Google twierdzi, że do Świątyni można wejść codziennie od 8:30 do 21:00.
- Wat Benchamabophit - Marmurowa Świątynia. Również jest to bardzo ciekawy i wart zachodu kompleks, chociaż wbrew pozorom, całkiem nowy. Położony w ciekawej dzielnicy Dusit. W pobliżu można obejrzeć Zoo, Salę Tronową lub np. Pałac Vimanmek (pod warunkiem, że nie jest poniedziałek). Kompleks otwarty jest od 8:00 do 18:00. Bilet kosztuje 20 BHT. Do zabytkowego centrum miasta jeździ tylko autobus linii 70, ale nie staje on przy samej świątyni, tylko przy Sali Tronowej. (wysiąść można przy Democracy Monument lub przy placu Sanam Luang). Zawsze można też skorzystać z taksówki która nie powinna kosztować więcej niż 70 BHT.
- Wat Traimit - Świątynia Złotego Buddy. My byliśmy zawiedzeni, chociaż znajduje się w niej największy na świecie posążek Buddy, wykonany całościowo ze złota. Nie ma tu jednak żadnej atmosfery miejsca. Przewijają się tylko wycieczki wysiadające z podjeżdżających raz po raz autokarów. Bilet kosztuje z tego co pamiętam 10 BHT, a świątynia jest otwarta od 9:00 do 17:00. Świątynia położona jest na obrzeżu dzielnicy chińskiej od strony dworca kolejowego Hua Lamphong.
- Wat Ratchanatdaram Worawihan - Świątynia bardziej znana pod nazwą Loha Prasat, znajdująca się blisko Democracy Monument i Złotej Góry (Wat Saket). Nie opisaliśmy jej w głównym tekście ponieważ dosłownie przemknęliśmy przez nią. Mieliśmy to nieszczęście, że większość budynków była akurat zasłonięta rusztowaniami. Myślę jednak, że kiedy skończy się remont warto odwiedzić to miejsce głównie ze względu na bardzo ciekawą architekturę trochę inną niż w pozostałych świątyniach. Bilet wstępu obowiązuje tylko do świątynnego muzeum, a kosztuje jedynie 20 BHT.
świetny post i zdjęcia
OdpowiedzUsuńSuper przegląd po świątyniach...od razu wiadomo co zobaczyć konkretnego
OdpowiedzUsuńDzięki:)
Usuń