Z Khao Sok żegnaliśmy się z wielkim smutkiem. Taka jest jednak kolej rzeczy - coś się kończy, coś się zaczyna. Dla nas powoli zaczynała się przygoda z tajskimi wyspami...
Z urokliwego Khao Sok dostaliśmy się autobusem do Takua Pa. To był pierwszy etap podróży. Na dworcu wygramoliliśmy się z autokaru i zaczęliśmy rozglądać się za autobusem do Phang Nga Town, które miało stać się naszą bazą wypadową na zatokę o tej samej nazwie.
Zaczęliśmy się kręcić po dworcu w Takua Pa jak bąki w gaciach, szukając jakichkolwiek informacji o możliwości dotarcia do naszego celu. Zero turystów. Tylko my - dwa zagubione robaczki, szukające pomocy. Z tą pomocą nie było łatwo bo po angielsku nie było szans porozmawiać.
Główka zaczęła pracować: Co tu robić, aby się nie narobić?
Wpadliśmy na genialny pomysł! W telefonie mieliśmy zainstalowaną aplikację z rozmówkami angielsko-tajskimi, więc odnaleźliśmy w niej zdanie - "jaki autobus jedzie do ... ?" potem w planie było podanie magicznej nazwy Phang Nga. Zaczęliśmy poszukiwania ofiary. Przyczajony tygrys, ukryty smok na polowaniu. Padło na siedzącą w pobliżu kobitkę. Hip, hip, hurrrra!!! Udało się! Starsza pani zajarana była jak pochodnia, że mogła nam pomóc. Dosyć szybko zrozumiała o co nam chodzi i gestami pokazała, że zaraz w TO miejsce podjedzie TAMTEN autobus, a WY TU czekać. Więc MY czekaliśmy jak nam przykazała. W między czasie poczęstowała nas smażonym kurczakiem, a my ją landrynkami prosto z Tesco. Kurczak nam smakował, jej smakowały landrynki. Wszyscy bili zadowoleni.
Główka zaczęła pracować: Co tu robić, aby się nie narobić?
Wpadliśmy na genialny pomysł! W telefonie mieliśmy zainstalowaną aplikację z rozmówkami angielsko-tajskimi, więc odnaleźliśmy w niej zdanie - "jaki autobus jedzie do ... ?" potem w planie było podanie magicznej nazwy Phang Nga. Zaczęliśmy poszukiwania ofiary. Przyczajony tygrys, ukryty smok na polowaniu. Padło na siedzącą w pobliżu kobitkę. Hip, hip, hurrrra!!! Udało się! Starsza pani zajarana była jak pochodnia, że mogła nam pomóc. Dosyć szybko zrozumiała o co nam chodzi i gestami pokazała, że zaraz w TO miejsce podjedzie TAMTEN autobus, a WY TU czekać. Więc MY czekaliśmy jak nam przykazała. W między czasie poczęstowała nas smażonym kurczakiem, a my ją landrynkami prosto z Tesco. Kurczak nam smakował, jej smakowały landrynki. Wszyscy bili zadowoleni.
Tajka, wraz z rodziną, swoje miejsce oczekiwania na autobus opuściła przed nami. Jednak zanim odeszła jeszcze raz gestami pokazała: TAMTEN, TU. WY, SIEDZIEĆ.
Rzeczywiście po jakimś czasie podjechał TAMTEN TU i ruszyliśmy do Phang Nga Town (80 bht).
Zaraz po wyjściu z autobusu zostaliśmy zaatakowani przez, jak początkowo myśleliśmy, niechcianą intruzkę, który okazała się koniec końców bardzo pomocna:
- Are you looking for hotels? Hotels full.
- No, thank you. Bye. - rzuciliśmy na odchodne.
Co ta kobieta za bzdury plecie? - taka była nasza pierwsza myśl. No bo niby dlaczego hotele mają być pełne? Miasto oprócz wycieczki na zatokę Phang Nga i wyspę James'a Bond'a ma niewiele do zaoferowania, a i tak zdecydowana większość wycieczek na wyspę startuje z Ao Nang. Więc o co chodzi?
Niestety Mr. Kean, miejscowy tour operator, prowadzący swoje biuro przy dworcu, potwierdził. Hotele pełne. Podzwonił jednak tu i tam i znalazł - ostatni pokój w mieście. Być może nie było Francji - elegancji, ale pokój był czysty i bardzo tani. Wzięliśmy bez zastanowienia.
Całe zamieszczanie było skutkiem lokalnej olimpiady sportowej. Wyginam śmiało ciało i takie tam zagościły do tego małego miasteczka. Bieganie, skakanie i tego typu wyczyny w temperaturze oscylującej w granicach 35 stopni - jak dla mnie wyczyn nie lada. Sportowcy opanowali miasto.
Zaraz po wyjściu z autobusu zostaliśmy zaatakowani przez, jak początkowo myśleliśmy, niechcianą intruzkę, który okazała się koniec końców bardzo pomocna:
- Are you looking for hotels? Hotels full.
- No, thank you. Bye. - rzuciliśmy na odchodne.
Co ta kobieta za bzdury plecie? - taka była nasza pierwsza myśl. No bo niby dlaczego hotele mają być pełne? Miasto oprócz wycieczki na zatokę Phang Nga i wyspę James'a Bond'a ma niewiele do zaoferowania, a i tak zdecydowana większość wycieczek na wyspę startuje z Ao Nang. Więc o co chodzi?
Niestety Mr. Kean, miejscowy tour operator, prowadzący swoje biuro przy dworcu, potwierdził. Hotele pełne. Podzwonił jednak tu i tam i znalazł - ostatni pokój w mieście. Być może nie było Francji - elegancji, ale pokój był czysty i bardzo tani. Wzięliśmy bez zastanowienia.
Całe zamieszczanie było skutkiem lokalnej olimpiady sportowej. Wyginam śmiało ciało i takie tam zagościły do tego małego miasteczka. Bieganie, skakanie i tego typu wyczyny w temperaturze oscylującej w granicach 35 stopni - jak dla mnie wyczyn nie lada. Sportowcy opanowali miasto.
U naszego wybawiciela postanowiliśmy wykupić wycieczkę na słynną James Bond Island. Niestety nie udało mu się zabrać wystarczającej ilości ludzi, więc skorzystaliśmy z usług konkurencji czyli Sayan Tour. A kogo spotkaliśmy w Sayan Tour? Panią, która informowała nas o braku wolnych pokoi. :-) W ten oto sposób historia zatoczyła koło. Swoją drogą właścicielka okazała się przemiłą, bardzo pomocną osobą, czyli żadna nowość w Tajlandii. :-) Ach... jak ja tęsknię za tym uśmiechniętym krajem!
James Bond Island, Koh Panyee, Koh Panak plus pół godziny na canoe kosztowało nas 1000 bht po krótkim tagowaniu. Następnego dnia o 8:00 czekaliśmy na busa pod hotelem. Zanim jednak zapakowaliśmy się do niego, czekał nas wieczór w Phang Nga. Miasto nie ma w sobie ani krzty turystycznego kurortu, a co za tym idzie dużą dawkę autentyczności. To lubimy. Zero nadęcia, wzdęcia, wydęcia. Żaden to Sopot czy Zakopane. Ot takie zwykłe miasteczko.
Jedną z jego atrakcji jest Wat Tham Ta Pan. Oczywiście postanowiliśmy ją zobaczyć. Niestety spóźniliśmy się. Interes zamknęli o 18:00... przynajmniej teoretycznie. Bez problemu udało nam się wtargnąć na teren świątyni. Pusto, głucho i jakoś tak dziwnie. Moje pierwsze skojarzenie: zbiór tandetnych figur - diabłów, upiorów i takich tam, których należy się bać. I ta cisza. Taka dziwnie przerażająca. Gdzieś w oddali mnich zamiatający podwórze. Sceneria niczym z tandetnego horroru klasy D. Przy odrobinie wyobraźni można się przestraszyć. I chyba nawet trzeba, ponieważ porozstawiane tu i tam figury mają przybliżyć nam piekło w wydaniu buddyjskim. Podobno jest też szansa żeby zobaczyć niebo. Nam się nie udało. Miejsce jest dość oryginalne, aczkolwiek nie do końca przypadło nam do gustu.
Jedną z jego atrakcji jest Wat Tham Ta Pan. Oczywiście postanowiliśmy ją zobaczyć. Niestety spóźniliśmy się. Interes zamknęli o 18:00... przynajmniej teoretycznie. Bez problemu udało nam się wtargnąć na teren świątyni. Pusto, głucho i jakoś tak dziwnie. Moje pierwsze skojarzenie: zbiór tandetnych figur - diabłów, upiorów i takich tam, których należy się bać. I ta cisza. Taka dziwnie przerażająca. Gdzieś w oddali mnich zamiatający podwórze. Sceneria niczym z tandetnego horroru klasy D. Przy odrobinie wyobraźni można się przestraszyć. I chyba nawet trzeba, ponieważ porozstawiane tu i tam figury mają przybliżyć nam piekło w wydaniu buddyjskim. Podobno jest też szansa żeby zobaczyć niebo. Nam się nie udało. Miejsce jest dość oryginalne, aczkolwiek nie do końca przypadło nam do gustu.
Wszystko we wszechświecie musi się wyrównać i zaraz po rozczarowaniu przyszedł zachwyt. Bardzo blisko Wat, na ulicy Soi Thamtapan, młody chłopak handlował przepysznie przyrządzonymi kawałami kurczaka. Zaczęliśmy od 5 satay, a skończyliśmy na 20. Jak dla mnie nr 1 w Tajlandii. Super przyrządzone. Nie mogliśmy przestać zachwalać umiejętności kucharza. Niebo w gębie. Kucharz tak się cieszył, że nam smakuje, że na deser, ot tak, sprezentował kiść bananów. On sprawił nam radość swoim jedzeniem, my mu pochwałą.
Zadowoleni, bo wiadomo, Polak najedzony to Polak zadowolony, ruszyliśmy w stronę centrum. Miasto powoli zaczynało kolejny etap dnia. Przy garkuchniach, w barach i restauracjach, z minuty na minutę robiło się coraz więcej ludzi. Sporą część stanowili sportowcy, którzy raczej do tych liczących kalorie nie należeli. Około północy zaczęło robić się pustawo. Miasto zasypiało, a my razem z nim. Rano pobudka.
Po 8:00, wraz z szóstką Francuzów, wyruszyliśmy w stronę portu. O 9:00 siedzieliśmy wygodnie na dziobie łodzi i czując wiatr we włosach płynęliśmy w stronę Koh Panyee, małej muslimskiej wioski. Zbudowana została ona na palach. I to własnie sprawiło, że tłumnie przybywają do niej turyści. Najokazalszym budynkiem jest oczywiście meczet. Jest szkoła, sklepy czyli wszystko co do życia potrzebne. Gdy dotarliśmy do wioski dopiero powoli budziła się ona do życia. Panie rozkładały biżuterię, rozwieszały torby, koszulki, rozkładały magnesy. Ceny tych cudów są szalone. Handel zaczynał kwitnąć, a dzieci w tym czasie siedziały grzecznie w szkole i pobierały nauki. Szkoła to jedna sala, w której akurat zajęcia miały dwie małe grupki dzieci i jedna "sala" w sumie bardziej taras przy budynku szkoły. Maluchy nie mają ławek, krzesełek czy komputerów. W zewnętrznej "sali" stała tablica, przed nią siedziały dzieciaki i czytały chóralnie tekst naskrobany przez nauczyciela. A biada temu, który się pomylił. Łup linijką po głowie. Dzieciak nawet nie zapłakał. Skupił się na zajęciach. Dla mnie to był szok, dla nich to normalka.
Na wyspie spędziliśmy jakieś 40 minut. Kolejną atrakcją był rejs kanoe. Bardzo fajna sprawa. Przez jakieś 30 minut pływaliśmy po morzu. Oj kołysało. Wpływaliśmy do malowniczych zatoczek, zagłębialiśmy się w las namorzynowy. Rejs kanoe kosztował nas 200 bht, ale było warto. Bo to co zobaczyliśmy zachwyciło nas niesamowicie. Atmosferę popsuł nieco nasz nazbyt gadatliwy kapitan. Niby miły, niby sympatyczny, ale było w nim coś nienaturalnego. Jego chęć robienia nam zdjęć i prawienie co 5 minut komplementów dość szybko zaczęło być irytujące. Bo ile razy można mówić nie, dziękuję. Koniec końców zdecydowaliśmy się, aby pstryknął nam fotę. Ot, dla świętego spokoju. Może pstryknie jedną i odpuści. Kapitan kanoe wyłowił z wody liść, Wyżłobił w nim serce i pstryknął nam sweet focię. Koniec, the end. To nic, że nieostre, że krzywe i w ogóle kanonów dobrej fotografii nie posiada. Najważniejsze, że zaliczone. Nasz kapitan miał jednak odmienne zdanie na ten temat. Zapytanie - Excuse me, photo? - słyszeliśmy do końca kajakowej przygody.
Generalnie nie mieliśmy wcześniej okazji spotkać w Tajlandii tak nachalnego osobnika. Wszystko ma jednak swoja przyczynę. Jak się okazało chodziło mu oczywiście o napiwek. Za kapitana minus, za cała resztę wielki plus.
Następnym etapem był przystanek na słynnej Bond Island. Małej, zatłoczonej wysepce. Efektu "wow" nie było. Turyści, jakby z klapkami na oczach, podążali do miejsca skąd jest najlepsze miejsce na zrobienie zdjęcia ze słynną bondowską maczugą. Przy maczudze, pod maczugą, z maczugą na dłoni. Trzeba było swoje odstać, aby móc zapozować. Człowiek się spodziewa nie wiadomo czego, a szału nie ma. Jak to się mówi reklama dźwignią handlu. Wg mnie to był najsłabszy punkt naszej jednodniowej wycieczki, aczkolwiek wysepka ma w sobie sporo uroku. Jak dla mnie jednak za dużo turystów. Dziesiątki, setki ludzi dziennie przewijają się przez tą niewielką wyspę. Dodam, że gdy my postawiliśmy stopy na niej i tak nie było jeszcze turystycznego boom-u. Gdy odpływaliśmy zaczynał się prawdziwy szał. To był nasz pierwszy raz z tajską wyspą i trochę dziwiły nas takie ilości ludzi. Potem to, że są ludzie, że jest ich dużo, że jest ich bardzo dużo, stało się normalką. Okazało się nawet, że na James Bond Island nie było wcale aż tak tłoczno. Przynajmniej nie o porze w jakiej my tam byliśmy. Wybierając się na 4 Islands Tour czy Hong Island wiedzieliśmy już co może nas czekać.
Następny punkt programu pozwolił nam odpocząć od tłumów. Zacumowaliśmy przy mini-wysepce. Mieliśmy godzinę na relaks i lunch. Słońce, plaża, turkusowa woda, nasza ósemka plus jeszcze z dziesięć osób. Czego chcieć więcej? Przyjemnie spędziliśmy czas w tym miejscu. Na nic-nierobieniu. Naładowaliśmy się pozytywną energią i powoli zaczęliśmy płynąć do portu, po drodze zaliczając jeszcze jaskinię. Małą bo małą, ale była ona choć przez chwilę wybawieniem od słońca. Tam też byliśmy sami.
Nasi współtowarzysze nocowali na Ko Panyee, więc nasz kapitan, człowiek wiecznie uśmiechnięty, wracając do bazy musiał ich dostarczyć pod sam hotel. Dzięki temu mieliśmy jeszcze z pół godzinki na połażenie po osadzie. Już było po turystycznym szczycie, więc byliśmy świadkami jak kobitki zwijają sklepiki. Jak osada wraca do życia bez turystów na pokładzie.
Dzień spędziliśmy super, mega, fajnie. Było to najudańsze wypłynięcie w morze. Kameralne, relaksacyjne, przyjemne. Żadna z wycieczek wykupionych w Krabi nie miała w sobie tyle uroku.
Podsumowując, dlaczego Bond Island i zatokę Phang Nga warto odwiedzić z Phang Nga Town, a nie z Ao Nang? Ano dlatego:
Mapa Phang Nga Town:
Transport do / z Phang Nga:
Na wyspie spędziliśmy jakieś 40 minut. Kolejną atrakcją był rejs kanoe. Bardzo fajna sprawa. Przez jakieś 30 minut pływaliśmy po morzu. Oj kołysało. Wpływaliśmy do malowniczych zatoczek, zagłębialiśmy się w las namorzynowy. Rejs kanoe kosztował nas 200 bht, ale było warto. Bo to co zobaczyliśmy zachwyciło nas niesamowicie. Atmosferę popsuł nieco nasz nazbyt gadatliwy kapitan. Niby miły, niby sympatyczny, ale było w nim coś nienaturalnego. Jego chęć robienia nam zdjęć i prawienie co 5 minut komplementów dość szybko zaczęło być irytujące. Bo ile razy można mówić nie, dziękuję. Koniec końców zdecydowaliśmy się, aby pstryknął nam fotę. Ot, dla świętego spokoju. Może pstryknie jedną i odpuści. Kapitan kanoe wyłowił z wody liść, Wyżłobił w nim serce i pstryknął nam sweet focię. Koniec, the end. To nic, że nieostre, że krzywe i w ogóle kanonów dobrej fotografii nie posiada. Najważniejsze, że zaliczone. Nasz kapitan miał jednak odmienne zdanie na ten temat. Zapytanie - Excuse me, photo? - słyszeliśmy do końca kajakowej przygody.
Generalnie nie mieliśmy wcześniej okazji spotkać w Tajlandii tak nachalnego osobnika. Wszystko ma jednak swoja przyczynę. Jak się okazało chodziło mu oczywiście o napiwek. Za kapitana minus, za cała resztę wielki plus.
Następnym etapem był przystanek na słynnej Bond Island. Małej, zatłoczonej wysepce. Efektu "wow" nie było. Turyści, jakby z klapkami na oczach, podążali do miejsca skąd jest najlepsze miejsce na zrobienie zdjęcia ze słynną bondowską maczugą. Przy maczudze, pod maczugą, z maczugą na dłoni. Trzeba było swoje odstać, aby móc zapozować. Człowiek się spodziewa nie wiadomo czego, a szału nie ma. Jak to się mówi reklama dźwignią handlu. Wg mnie to był najsłabszy punkt naszej jednodniowej wycieczki, aczkolwiek wysepka ma w sobie sporo uroku. Jak dla mnie jednak za dużo turystów. Dziesiątki, setki ludzi dziennie przewijają się przez tą niewielką wyspę. Dodam, że gdy my postawiliśmy stopy na niej i tak nie było jeszcze turystycznego boom-u. Gdy odpływaliśmy zaczynał się prawdziwy szał. To był nasz pierwszy raz z tajską wyspą i trochę dziwiły nas takie ilości ludzi. Potem to, że są ludzie, że jest ich dużo, że jest ich bardzo dużo, stało się normalką. Okazało się nawet, że na James Bond Island nie było wcale aż tak tłoczno. Przynajmniej nie o porze w jakiej my tam byliśmy. Wybierając się na 4 Islands Tour czy Hong Island wiedzieliśmy już co może nas czekać.
Następny punkt programu pozwolił nam odpocząć od tłumów. Zacumowaliśmy przy mini-wysepce. Mieliśmy godzinę na relaks i lunch. Słońce, plaża, turkusowa woda, nasza ósemka plus jeszcze z dziesięć osób. Czego chcieć więcej? Przyjemnie spędziliśmy czas w tym miejscu. Na nic-nierobieniu. Naładowaliśmy się pozytywną energią i powoli zaczęliśmy płynąć do portu, po drodze zaliczając jeszcze jaskinię. Małą bo małą, ale była ona choć przez chwilę wybawieniem od słońca. Tam też byliśmy sami.
Nasi współtowarzysze nocowali na Ko Panyee, więc nasz kapitan, człowiek wiecznie uśmiechnięty, wracając do bazy musiał ich dostarczyć pod sam hotel. Dzięki temu mieliśmy jeszcze z pół godzinki na połażenie po osadzie. Już było po turystycznym szczycie, więc byliśmy świadkami jak kobitki zwijają sklepiki. Jak osada wraca do życia bez turystów na pokładzie.
Dzień spędziliśmy super, mega, fajnie. Było to najudańsze wypłynięcie w morze. Kameralne, relaksacyjne, przyjemne. Żadna z wycieczek wykupionych w Krabi nie miała w sobie tyle uroku.
Podsumowując, dlaczego Bond Island i zatokę Phang Nga warto odwiedzić z Phang Nga Town, a nie z Ao Nang? Ano dlatego:
- Z Phang Nga jest dużo taniej
- Grupy są dużo, dużo mniejsze (maksymalnie 12 osób na jednej łodzi)
- Programy wycieczek zakupionych w Phang Nga mają zdecydowanie bogatszy program. Kupując wycieczkę w Krabi czy Ao Nang najpierw zawożą busikiem do portu, z którego się wypływa na wyspy, potem kilka godzin pływania, powrót do tego samego portu i znowu busikiem do miasta. Wycieczki z Krabi/Ao Nang zaczynają się o 9:00, kończą o 15-16, więc odliczając 2 godziny na jeżdżenie busikiem zostaje nam niewiele pływania. Kupując w Phang Nga mamy zecydowanie więcej czasu na wodzie, dlatego program wycieczki można rozszerzyć o więcej wysp.
- W każdym miejscu jest się wcześniej od turystów z Krabi/Ao Nang/Phuket, a więc nie ma takich tłumów.
- Łodzie są jakieś takie bardziej kolorowe ;-)
Mapa Phang Nga Town:
Transport do / z Phang Nga:
- W centrum miasteczka jest "dworzec" autobusowy, z którego często odjeżdżają autobusy i minibusy do każdego pobliskiego miasta - Phuket, Takua Pa (60 bht), Krabi (80 bht). My z Phang Nga do Krabi jechaliśmy już po ciemku, więc jeżdżą chyba dość długo.
- W miasteczku kilka niedrogich hoteli w pobliżu dworca autobusowego (głównie na północ od niego). O miejsce w hotelach raczej nie trzeba się martwić, chyba że trafi się na lokalną olimpiadę ;-) My za pokój płaciliśmy ok. 40 zł, ale był to najsłabszy hotel w mieście (pokój i tak był dość znośny).
- Widzieliśmy jeden hotelik w pływającej wiosce Ko Panyee. Nazywał się Jamebond Bungalow. Wyglądał całkiem elegancko. Tylko tyle możemy o nim napisać.
- Sayan Tour i Mr. Kean - oba znajdują się przy dworcu (czyt. placu) autobusowym. Oba polecane przez Lonely Planet, ale Mr. Kean ma trochę złych opinii na różnych forach internetowych. Oba mają podobne ceny i programy wycieczek.
- Można wykupić głównie dwa rodzaje wycieczek: Half-day tour i Full-day tour. Pierwsza kończy się ok. 12-13, natomiast druga ok. 16-17. My za Full-day tour płaciliśmy 1000 bht (pływanie canoe w pakiecie).
- Podobno można też pojechać do portu oddalonego od miasteczka o ok. 10 km i tam próbować znaleźć sternika z łódką.
Uwielbiam podróżować, dlatego z miłą chęcią czytam artykuły i wpisy na blogach dotyczące ciekawych miejsc na świecie. A niewątpliwie Zatoka Phang Nga do nich należy. Chciałabym kiedyś wybrać się w długą podróż właśnie po takich malowniczych terenach jak te na Twoich zdjęciach ;)
OdpowiedzUsuń1000bht za wycieczke rozumiem od osoby?
OdpowiedzUsuń