Następny dzień przeznaczyliśmy na Grand Circuit. Zaczęliśmy od wschodu słońca nad Angkor Wat, który w przeciwieństwie do zachodu słońca, trochę nas rozczarował. Po zdjęciach znalezionych w Internecie obiecywaliśmy sobie bardzo dużo. Być może za dużo. Pobudkę zaplanowaliśmy na 3:00, potem na rower i ok. 4:00 byliśmy na miejscu, a razem z nami kilkaset osób. Stawik, znad którego robione są zdjęcia, został otoczony z każdej strony. Wszyscy oczekiwaliśmy nad wodą, aż dzień zacznie się budzić. A jak już słońce zaczęło powoli wstawać, wszyscy chwycili za aparaty i było słychać tylko pstryk, pstryk.
To co zobaczyłam, różniło się od tego, co widziałam na zdjęciach. Dlaczego? Ponieważ ci z lepszymi aparatami zaciemniali pół obiektywu specjalnym filtrem. Większość zdjęć przedstawiających wschód nad Angkor w książkach, gazetach itp. jest dość mocno podkolorowana. Według mnie wschód nad Angkor Wat jest z lekka przereklamowany, a z drugiej strony być w Siem Reap i jego nie zobaczyć...
Po obejrzeniu słonecznego spektaklu zrobiliśmy drugie podejście do zwiedzania świątyni, dzięki czemu natknęliśmy się na parę ciekawych rzeczy, których nie dostrzegliśmy poprzedniego dnia. Jedną z nich był odcisk stóp Buddy na samym moście prowadzącym do świątyni.
Chwilę później rozkoszowaliśmy się najpyszniejszymi kanapkami jakie mieliśmy okazję spożyć podczas całej podróży. Generalnie w południowej Tajlandii z pieczywem jest strasznie kiepsko. W sumie to go po prostu nie ma. Tak więc gdy zobaczyliśmy panów poustawianych tuż obok parkingu przy Angkor Wat z wózkami załadowanymi bagietkami nie było innej opcji - kupujemy! Te bagietki to przepyszna spuścizna po Francuzach. :-) Są mistrzami w ich robieniu.
Bagietki były pyszne, cudowne, po prostu niebo w gębie. Nie mogłam się opamiętać - pochłonęłam dwie. Pamiętam do dziś ten smak. Świeże pieczywko z sałatą, pomidorkiem, kurczakiem i sosikiem. Po bułce nastał czas na kawę. Dzień bez kawy dniem straconym, a szczególnie jak zaczyna się go w środku nocy. Kawę z tzw. słodkim mlekiem, czyli skondensowanym, kupiliśmy w barze ulokowanym też na parkingu przy Angkor Wat (pierwszy od głównej drogi, wspominaliśmy o nim w poście o Small Circuit). Kawa przepyszna, a pani przemiła, więc wracając z Grand Circuit zajechaliśmy tam także na obiad (mega kurczak z frytkami - 3 dolary).
Wracając do tematu objazdu wielkiej pętli... Grand Circuit częściowo pokrywa się ze Small Circuit, dzięki czemu mogłam bez nadkładania kilometrów zobaczyć Baphuon, do którego nie weszłam dzień wcześniej ze względu na zbyt krótkie spodenki. Kilka słów o tym niesamowitym miejscu przeczytacie w poście o Small Circuit.
---
I tak po ponownym obejrzeniu i obfotografowaniu Baphuon pojechaliśmy do pierwszej nowej dla nas świątyni. Na dużej pętli jest zdecydowanie mniej turystów, jest bardziej autentycznie. Niestety, skutkiem mniejszego zainteresowania jest też mniejsze inwestowanie w odnowę świątyń.
Właściwe Grand Circuit zaczęliśmy od słynnego Preah Khan (Święty Miecz). Ze wzniesionej w XII w. świątyni/uniwersytetu zostało dziś niewiele, aczkolwiek gdy tak przedzierałam się przez pozostawione odłogiem kamienie, miałam świadomość, że kiedyś było to niebywale piękne i ważne miejsce. Podobno w czasach świetności na terenie Preah Khan żyło 100 tys. ludzi. Dziś budowle w większości porośnięte są mchem i pooplatane korzeniami drzew. Co prawda prace renowacyjne zostały zapoczątkowane i widać tego efekty, ale to wciąż za mało. Jako ciekawostkę dodam, że w centrum sanktuarium stoi buddyjska stupa. Od czasu do czasu można przy niej dojrzeć modlących się miejscowych oraz turystów. I nie tylko przy stupie...
Otóż krążyliśmy sobie po terenie Preah Kean, zaglądaliśmy to tu, to tam, gdy nagle usłyszeliśmy bardzo dziwne odgłosy. Krzyki, płacz i czort wie co jeszcze. Ciekawość wzięła górę i udaliśmy się w ich stronę. Dźwięki były coraz głośniejsze i coraz bardziej przejmujące. Im bliżej byliśmy, tym bardziej wyczuwalny był zapach kadzideł. Po dotarciu do punktu kulminacyjnego okazało się, że na platformie, na którą można było się dostać po kilku schodach siedzi kilka kobiet i bodajże jeden starzec. Palili kadzidła, płakali, krzyczeli jakby byli w jakimś transie. Początkowo myśleliśmy, że to ceremonia żałobna. Jednak najprawdopodobniej była to ceremonia przepraszania duchów/bogów świątyni za bezczeszczenie świętych miejsc przez turystów. Tak przynajmniej wyczytaliśmy na jednym z wielu podróżniczych blogów... Gdybyście wiedzieli coś więcej na ten temat podzielcie się proszę swoją wiedzą.
Byli tacy, którzy uwieczniali zajście na zdjęciach. Ja jednak uważam, że takie ceremonie to świętość, to uzewnętrznianie się ludzi, ich emocje i czasem trzeba odpuścić sobie pstryknięcie zdjęcia, a nie za wszelką cenę polować na super ujęcia. Trzeba prawo człowieka do prywatności. Ja staram się szanować. Czułam, że ta ceremonia to nie był moment odpowiedni na robienie zdjęć.
---
I tak po ponownym obejrzeniu i obfotografowaniu Baphuon pojechaliśmy do pierwszej nowej dla nas świątyni. Na dużej pętli jest zdecydowanie mniej turystów, jest bardziej autentycznie. Niestety, skutkiem mniejszego zainteresowania jest też mniejsze inwestowanie w odnowę świątyń.
Właściwe Grand Circuit zaczęliśmy od słynnego Preah Khan (Święty Miecz). Ze wzniesionej w XII w. świątyni/uniwersytetu zostało dziś niewiele, aczkolwiek gdy tak przedzierałam się przez pozostawione odłogiem kamienie, miałam świadomość, że kiedyś było to niebywale piękne i ważne miejsce. Podobno w czasach świetności na terenie Preah Khan żyło 100 tys. ludzi. Dziś budowle w większości porośnięte są mchem i pooplatane korzeniami drzew. Co prawda prace renowacyjne zostały zapoczątkowane i widać tego efekty, ale to wciąż za mało. Jako ciekawostkę dodam, że w centrum sanktuarium stoi buddyjska stupa. Od czasu do czasu można przy niej dojrzeć modlących się miejscowych oraz turystów. I nie tylko przy stupie...
Otóż krążyliśmy sobie po terenie Preah Kean, zaglądaliśmy to tu, to tam, gdy nagle usłyszeliśmy bardzo dziwne odgłosy. Krzyki, płacz i czort wie co jeszcze. Ciekawość wzięła górę i udaliśmy się w ich stronę. Dźwięki były coraz głośniejsze i coraz bardziej przejmujące. Im bliżej byliśmy, tym bardziej wyczuwalny był zapach kadzideł. Po dotarciu do punktu kulminacyjnego okazało się, że na platformie, na którą można było się dostać po kilku schodach siedzi kilka kobiet i bodajże jeden starzec. Palili kadzidła, płakali, krzyczeli jakby byli w jakimś transie. Początkowo myśleliśmy, że to ceremonia żałobna. Jednak najprawdopodobniej była to ceremonia przepraszania duchów/bogów świątyni za bezczeszczenie świętych miejsc przez turystów. Tak przynajmniej wyczytaliśmy na jednym z wielu podróżniczych blogów... Gdybyście wiedzieli coś więcej na ten temat podzielcie się proszę swoją wiedzą.
Byli tacy, którzy uwieczniali zajście na zdjęciach. Ja jednak uważam, że takie ceremonie to świętość, to uzewnętrznianie się ludzi, ich emocje i czasem trzeba odpuścić sobie pstryknięcie zdjęcia, a nie za wszelką cenę polować na super ujęcia. Trzeba prawo człowieka do prywatności. Ja staram się szanować. Czułam, że ta ceremonia to nie był moment odpowiedni na robienie zdjęć.
Ze Świętego Miecza wyszliśmy trochę inni. Teraz już byliśmy pewni, że zwiedzanie Grand Circuit będzie miało zupełnie inny charakter niż dnia pierwszego.
---
Na mapie wyznaczyliśmy kolejny przystanek - Neak Pean. Znowu niespodzianka. Miejsce zupełnie odbiegające od tego co zobaczyliśmy do tej pory. Po pierwsze jest to sanktuarium na wyspie, więc żeby się dostać w jego pobliże trzeba przejść kilkaset metrów drewnianym mostkiem. Rozciąga się z niego niesamowity widok na zarośnięty rezerwuar. Absolutnie takiego obrotu sprawy się nie spodziewaliśmy.
Na wyspie kolejne zaskoczenie. Nie ma na niej monumentalnych, wielkich budowli. Na środku głównego
basenu stoi niewielkie sanktuarium. Główny
basen z czterech stron otoczony jest mniejszymi, przy których ulokowane są kapliczki: konia, słonia, lwa i człowieka. Woda w basenach podobno posiada właściwości lecznicze. Leczy
wszelkiego rodzaju choróbska. Mniejsze i większe.
Nie ma szans na swobodne przemieszczanie się po obiekcie. Turystów od basenów odgradza płot. Może i dobrze, bo dzięki temu cenne zabytki nie są zadeptywane, a zza płotu widoczność też jest niezła. Zdecydowanie zobaczyliśmy coś innego. I to w kompleksie Angkor jest najpiękniejsze - zaskakuje.
Chcąc nacieszyć oko widokami roztaczającymi się z drewnianej grobli
postanowiliśmy, wracając z wyspy, przykucnąć na niej. Nie minęło 5 minut jak Kambodżanka
zaczęła mi wciskać „piękną, jedwabną, ręcznie malowaną” itd. chustę.
- How much?
- One dolar,
only one dolar.
W sumie chusta rzeczywiście nieźle się prezentowała więc pomyślałam
sobie, że za dolara mogę ją kupić.
- Ok! One dolar.
- No, no, no... 5 dolars.
Nie wiem jak to się stało, ale z dolara cena wzrosła do 5 dolarów.
- No, thank You...
- Ok! 3
dolars. miiisss
- No, thank You...
- Miiisss 3 dolars, 3 dolars... miiisss
I tak za nami biegła, zawodząc miiisss, aż wskoczyliśmy na rower i odjechaliśmy. Tyle było z naszego podziwiania widoków na pomostku.
To był jeden jedyny przypadek
nachalności. Z reguły gdy sprzedawcy słyszeli "No, thanks" odpuszczali, uśmiechali
się i krzyczeli – "Ok! Maybe next time."
---
Następne było Ta Som. Mała świątynia, w której zmieściło się sporo piękna. Nad bramami widnieją oblicza Buddy lub samego króla Dżajawarmana VII. Jesteśmy tu pod ciągłą obserwacją, podobnie jak w Bayon. Świątynia jednak przegrywa nierówną walkę z przyrodą - nawet bardziej niż miało to ma to miejsce w Ta Prohm. Jest to niewątpliwie miejsce, w
którym z każdą minutą robiło mi się coraz smutniej. Wżarte w budynki drzewa, porozrzucane kamienie, walące się ściany. Wszystko to tworzy smutny
obraz i aż prosi się, żeby ktoś się tym zajął. Za chwilę może być już za
późno.
Po Ta Som przyszedł czas na małą architektoniczną odmianę i zmianę klimatu, czyli Pre Rup i Wschodni Mebon - dwie prawie identyczne świątynie, przy czym druga z nich została zbudowana na wyspie w samym środku wschodniego rezerwuaru. Jedynym sposobem dotarcia do niej była przeprawa łodzią. Tak było jednak dawno temu. Dziś ten zbiornik wodny już prawie nie istnieje, więc świątynia stoi trochę w polu. Mimo wszystko ma w sobie "to coś".Jako jedna z nielicznych świątyń w kompleksie Angkor jest zbudowana w stylu birmańskim. Głównym budulcem była cegła, nie kamień. Nie ma tu wąskich przejść, ani ukrytych zakątków. Są z kolei rozległe tarasy. W narożnikach najniższego tarasu stoją kilkumetrowe rzeźby słoni, broniące dostępu do świątyni. Na najwyższym z nich zbudowano 5 wież w kształcie smukłych piramid, tworząc coś w rodzaju sanktuarium. Warto się tu wdrapać dla niezwykłego widoku na tereny istniejącego niegdyś w tym miejscu zbiornika wodnego.
---
Na sam koniec zostawiliśmy sobie Banteay Kdei (Cytadela Cel), na które zabrakło czasu podczas objazdu Small Circuit. Urokliwe, aczkolwiek zniszczone miejsce. Banteay zostało "oczyszczone" z drzew i niestety na tym renowację zakończono. Krużganki (te które się jakoś ostały) podparte są drewnianymi konstrukcjami, sprawiającymi wrażenie równie kruchych jak kamienne konstrukcje. Wieże spięte są po obwodzie metalowymi opaskami - inaczej posypały by się w drobny mak. Miejsce nie zrobiło na nas najlepszego wrażenia. Może to efekt zmęczenia po całym dniu zwiedzania? Może po prostu znużenie kolejnym podobnym miejscem?
---
Dzień zakończyliśmy w tym samym miejscu gdzie rozpoczęliśmy. W Angkor Wat. Niby turystycznie i tłocznie, ale za każdym razem fascynująco... Tym razem odkryliśmy, że nawet tutaj małpy znalazły swój raj na Ziemi.
Podsumowując... Grand Circuit pokazało nam rożne oblicza khmerskiej architektury, a co ciekawe także trochę inne oblicza mieszkańców Kambodży, np. bileterów. Drugiego dnia byli jacyś tacy bardziej skorzy do rozmów, uśmiechów, żartów. Jeden z nich chyba minął się z powołaniem ponieważ w każdej wolnej chwili, czyli jak nie rozmawiał z turystami, śpiewał. Z bileterami można się dogadać i zamówić tuk-tuka na następny dzień gdyby była potrzeba dotarcia do oddalonej 40 km od Siem Reap świątyni Banteay Srey. Dowiedzieliśmy się o niej zresztą właśnie od jednego z biletera. Twierdził, że są to najpiękniejsze ruiny w całej okolicy - ładniejsze nawet od słynnego Angkor Wat - teraz trochę żałuję, że nie mieliśmy więcej czasu.
Tak pedałując od zabytku do zabytku mijaliśmy też od czasu do czasu mieszkańców pobliskich wsi, którzy w cieniu drzew rozkładali koce i piknikowali, mijaliśmy rolników, wychudzone krowy. Na Grand Circuit widzieliśmy namiastkę tzw. "prawdziwej Kambodży" (nienawidzę tego określenia), bo w samym Siem Reap nie ma szans tego dostrzec. Tam wszystko jest robione ku uciesze turystów. Tak samo zresztą jak w samym Angkor Wat. Jest tam taka grupa dziewczyn przebrana w tradycyjne (?) stroje, pozująca do zdjęć z każdym kto da trochę zielonych. Wystarczy spojrzeć na ich twarze w momencie gdy nie pozują... Te smutne miny mówią wszystko.
Tak pedałując od zabytku do zabytku mijaliśmy też od czasu do czasu mieszkańców pobliskich wsi, którzy w cieniu drzew rozkładali koce i piknikowali, mijaliśmy rolników, wychudzone krowy. Na Grand Circuit widzieliśmy namiastkę tzw. "prawdziwej Kambodży" (nienawidzę tego określenia), bo w samym Siem Reap nie ma szans tego dostrzec. Tam wszystko jest robione ku uciesze turystów. Tak samo zresztą jak w samym Angkor Wat. Jest tam taka grupa dziewczyn przebrana w tradycyjne (?) stroje, pozująca do zdjęć z każdym kto da trochę zielonych. Wystarczy spojrzeć na ich twarze w momencie gdy nie pozują... Te smutne miny mówią wszystko.
I choć było pięknie i magicznie z każdym kilometrem robiło nam się jednak trochę smutno, bo mimo tego, że za wstęp na teren obiektu płaci się słono, to władze nie zapewniają właściwej opieki nad budynkami. Miałam wrażenie, że gdzieniegdzie misternie zdobione kamienie zostały pozostawione samie sobie, a zabezpieczania były często totalną prowizorką. Żal serce ściskał i ściska do dnia dzisiejszego. Nie bez znaczenia są też turyści zadeptujący teren. Na Machu Picchu może wejść ograniczona liczba turystów każdego dnia. Na teren Angkor każdy kto ma bilet. Na M.P. są wyznaczone ścieżki i naprawdę dużo osób jest zaangażowanych w pilnowanie, żeby nikt nie chodził tam gdzie nie powinien. Na terenie kompleksu Angkor można chodzić gdzie popadnie. Myślę, że gdybym chciała pochodzić po dachach to bym mogła. Niestety taka eksploatacja tego miejsca sprowadza się do powolnej dewastacji i być może za kilka lat przy takiej polityce władz nie będzie już czego oglądać. Rząd kambodżański też chyba dość niechętnie dorzuca się do renowacji kompleksu. Od czasu do czasu widywaliśmy tablice informujące o tym jakie kraje wspomagają odbudowę ruin. Przodują zdecydowanie Indie, Japonia i Niemcy. Widać jednak, że tych pieniędzy jest zdecydowanie za mało. Kolejnym problemem jest też przyroda. Korzenie drzew bezlitośnie przecinają budowle, wplatają się między kamienie. Pozbycie się tego problemu nie należy do najłatwiejszych. Słynne drzewa które oplatają filary świątyń są dla nas atrakcją, a dla kompleksu Angkor śmiercią. Wg mnie Angkor umiera. Powoli, ale jednak.
Dlatego spieszcie do tego miejsca ponieważ ono odchodzi. Szanujcie jednocześnie jego charakter i tajemniczość.
PRAKTYCZNIE:
Możliwości zwiedzania:
PRAKTYCZNIE:
Możliwości zwiedzania:
- Rower - będąc w centrum Siem Reap, nie sposób nie trafić na jakąś wypożyczalnię rowerów. Idąc bocznymi uliczkami z hostelu w kierunku centrum mijaliśmy jakąś co kilkaset metrów. Koszt wypożyczenia najzwyklejszego składaka to 1 $ za dzień. Chcąc rower "górski" trzeba zapłacić od 3 do 5 $ za dzień. Według nas w zupełności wystarcza najzwyklejszy składak. Ważne tylko, żeby miał koszyk na kierownicy i zapięcie z kłódką. Chcąc jechać na wschód słońca powinno się wypożyczyć rower wieczorem, bo wypożyczalnie przeważnie otwierają ok. 7 rano. O tej godzinie już jest pozamiatane.
- Tuk-tuk - są po prostu wszędzie. Gdzie się człowiek nie ruszy, tam słyszy nawoływania do zamówienia tuk-tuka na zwiedzanie Angkoru. Koszt wynajęcia tuk-tuka na cały dzień nie powinien przekroczyć 15 $. Myślę, że 12 $ jest do osiągnięcia.
Bilety:
- Można je kupić tylko w jednym miejscu w połowie drogi z Siem Reap do Angkor Wat. Trzeba tylko uważać, bo jak się nie wie gdzie szukać, to można obrać złą drogę. Mniej więcej w 1/3 trasy ze Siem Reap do Angkor-u będzie rozwidlenie dróg, coś na kształt litery Y. Droga odchodząca w lewo to najkrótsza możliwa trasa do bram Angkor Wat. Droga na wprost to właściwa trasa jeśli chcemy zaopatrzyć się w bilety. Jeśli wybierzecie odpowiednią trasę to nie sposób przeoczyć kas.
- Ceny... 20 $ za bilet jednodniowy. 40 $ za bilet 3-dniowy (możliwość wykorzystania przez 7 dni, ciągłość nie jest wymagana). 60 $ za bilet 7-dniowy (możliwość wykorzystania przez miesiąc, ciągłość nie jest wymagana)
- Nie trzeba mieć własnego zdjęcia. Przy kasach są kamerki, które same zrobią nam piękną fotkę.
- Kasy są otwarte od 5:00 do 17:30
Zwiedzanie:
- Woda jest sprzedawana przy każdej świątyni. Jest jednak drożej niż w mieście, ale to chyba oczywiste. Mogę tylko powiedzieć, że pije się dużo, więc warto wziąć z miasta np. po jednej dużej butelce na głowę, a potem dokupić.
- Bary z jedzeniem też znajdują się przy każdym zabytku, a ceny wszędzie takie same. My upodobaliśmy sobie bar na parkingu tuk-tuków przy samym wejściu na teren Angkor Wat. Obiecaliśmy przemiłej właścicielce, że będziemy polecać to miejsce, więc nie mamy wyboru. Mowa o barze narożnikowym, będącym tak jakby najbliżej fosy świątynnej. Kawa ze słodkim mlekiem jest niesamowita!
Bardzo fajny zbór fotek z podróży. Tylko wyruszać i podróżować.
OdpowiedzUsuńBardzo lubię te świątynie!
OdpowiedzUsuń