Angkor Wat... Zanim na poważnie zajęłam się podróżą do Tajlandii i Kambodży, nazwa ta kojarzyła mi się tylko z jedną bajeczną świątynią, co po wnikliwym ogarnięciu tematu zostało zweryfikowane, obalone, zakopane na wieki. Agkor (tłum. miasto) to oprócz głównej atrakcji, która jest znana z albumów, plakatów czy zdjęć, także cały kompleks khmerskich zabytków (IX-XV w.), często bardziej urokliwych od kambodżańskiego must see. Kompleks rozciąga się na 400 km2 i wciąga niesamowicie.
Zwiedzanie ruin podzieliliśmy na dwa dni, czyli popularne Small Circuit i Grand Circuit. Można dorzucić jeszcze trzeci dzień i przeznaczyć go na odwiedzenie świątyni Banteay Srey i pobliskich wodospadów oddalonych dobre kilkadziesiąt km od miasta. Czasowo jednak nie daliśmy rady.
Ruiny są porozrzucane, nie sposób ich zobaczyć nie korzystając ze środków transportu. Są dwie możliwości zwiedzania:
- tuk-tuk - 12-17 $/dzień
- rower - 1-3 $/dzień
Wypożyczalnie rowerów są czynne od wczesnych godzin porannych, więc nie było najmniejszego problemu ze znalezieniem pojazdu już o 7 rano. Tak więc mieśmy rowery, przyszedł czas na bilety. Kasy biletowe znajdują się przy głównej drodze prowadzącej z Siem Reap do kompleksu Angkor (plus/minus w połowie drogi - zaznaczyliśmy na mapce). Przy kasach dziki tłum. Dosłownie.
A potem Angor otworzył przed nami swoje bramy. I nie tylko przed nami. Na początku szok. Tyle ludzi w jednym miejscu... setki, tysiące. Wszyscy przyjechali zobaczyć dzieło Khmerów. Zadanie przed nami było niełatwe. Wyłączyć się na tłum i delektować się pięknem ruin, poczuć ducha historii. Pierwszego dnia udało się tylko mniej/więcej, w sumie chyba bardziej mniej. Więcej zdecydowanie dnia drugiego, ponieważ znaczna część turystów objeżdża tylko Small Circuit i to nie cały. Im dalej mknęliśmy przed siebie, tym mniej było turystów, tym było przyjemniej. Podczas objazdówki wypiliśmy dziesiątki litrów wody, którą warto kupić jeszcze w mieście (nie w pobliżu Pub Street) bo taniej. A jeśli już się skończy to woda jest dostępna na prawie każdym kroku.
Zwiedzanie kompleksu zaczęliśmy oczywiście od największej i najważniejszej budowli, czyli Ankgor Wat (tł. Świątynia Miejska). To miejsce było naszym pierwszym spotkaniem z architekturą Khmerską.
Widok roztaczający się z niej jest wspaniały, a jeszcze wspanialsze są zdobienia na budowli. Człowiek mógłby tak siedzieć i podziwiać dzieło Khmerów bez końca. Trzeba było jednak iść dalej, z takim trochę niedosytem, że być może coś oczom umknęło.
Na teren Angkor Wat wróciliśmy jeszcze dwukrotnie - na zachód słońca oraz o wschodzie dnia następnego. Większość zdjęć w Internecie czy w przewodnikach przedstawia zachwycający wschód. Nam jednak zdecydowanie bardziej do gustu przypadł zachód. Słońce pięknie chowało się gdzieś daleko w dżungli, mówiąc "na dziś koniec". Niesamowita feeria barw czarowała otulając powoli budowle.
Niech mi ktoś tylko powie co w tym wszystkim robił... koń?
---
Okolica Siem Reap i Small Circuit to tak jak wcześniej zaznaczyłam, nie tylko Angkor Wat. To także Angkor Thom, a w nim m.in. Bayon, Baphuon, Tarasy Słoni czy Pałac Królewski.
Do antycznego miasta Angkor Thom prowadzą cztery bramy rozlokowane idealnie z czterech stron świata. Jadąc od strony Angkor Wat musieliśmy (chcąc nie chcąc) przejechać przez najbardziej znaną, południową bramę. Same zdobienia bramy i rzeźby po obu stronach mostu nad fosą zwiastowały, że w mieście czeka nas coś absolutnie niezwykłego. Okazało się, że brama to tylko mały wstęp do tego co nas czeka w centralnej świątyni Bayon.
Bayon to jedna z tych świątyń, które trzeba bezwzględnie zobaczyć. Znajduje się ona w centrum Angkor Thom, czyli ostatniej stolicy imperium khmerskiego. Od razu po przejściu przez zewnętrzne mury świątyni witają nas zdobienia, które pomimo upływu lat zachowały się całkiem, całkiem. Piękne, wielkopowierzchniowe płaskorzeźby przedstawiają najważniejsze wydarzenia z historii Khmerów. Jest tylko jeden szczegół... Bez przewodnika tej historii nie sposób zwykłemu śmiertelnikowi zrozumieć. Dominują sceny bitewne, ale zaraz obok nich wyrzeźbione są sceny z życia codziennego, takie jak ważenie pokarmów. Trochę żałuję, że nie zdecydowaliśmy się na skorzystanie z usług opowiadaczy po Bayon.
Jednak to co najbardziej charakterystyczne w tym miejscu to gigantycznych rozmiarów uśmiechnięte twarze. Dokładnie 216 uśmiechniętych twarzy na 54 kamiennych wieżach zwieńczonych podwójnym kwiatem lotosu. Istnieją dwie teorie na temat. Pierwsza mówi, że są to oblicza bodhisattwy Awalokiteśwary (Pan patrzący w dół (ze współczuciem)). Druga teorie głosi, że są to oblicza kambodżańskiego króla Dżajawarmana VII, który uwierzył, że sam jest ziemskim wcieleniem bodhisattwy. Nie ma w świątyni miejsca gdzie zwiedzający nie czułby się obserwowany. Wyobraźnię rozbudza dodatkowo fakt, że podobno za czasów swojej świetności, każda twarz była pozłacana.
Niewątpliwie Bayon jest świątynią piękną, jedyną w swoim rodzaju, ale też przytłaczającą, a miejscami nawet mroczną. Nie ma tam rozległych tarasów, tak jak to było w Angkor Wat. Zamiast tarasów są tu tylko wąskie przejścia i korytarze tak schowane, że gdyby nie zawalone stropy to w ogóle nie docierałoby do nich światło słoneczne. Będąc tam, odnosiliśmy wrażenie jakby zaraz coś miało się nam zwalić na głowę. Myśląc o tym teraz, odnoszę wrażenie, że chyba mnie to miejsce przerosło. Spacerując w gąszczu nadszarpniętych czasem kamiennych budowli, nie byłam w stanie dostrzec wszystkich detali. Nie byłam także w stanie wczuć się w tajemniczą atmosferę tego miejsca. Aż wstyd się przyznać, ale ogrom konstrukcji sprawił, że w tamtych chwilach była to dla mnie tylko waląca się pozostałość świątyni. Dopiero po powrocie do domu zrozumiałam, że ja po prostu nie umiałam zwiedzać tego magicznego miejsca. Miejsca, gdzie kamienie mają duszę. Może kiedyś uda się to naprawić, ale czy wtedy Bayon jeszcze będzie istniał?
Szukając już po powrocie do domu informacji na temat świątyni Bayon, natknęliśmy się na bloga bez-granic.pl. Pozwolę sobie zacytować, jak jego autor podsumowuje swój wpis o tej magicznej i tajemniczej świątyni:
"... Ze wszystkich do tej pory odwiedzonych przez mnie świątyń khmerskich jedynie tutaj w Bayonie zachowała się do dziś jakaś niezwykła aura nadprzyrodzoności. Mimo dość dużych tłumów turystów w tym miejscu nie ma się tutaj mimo wszystko wrażenia tłoku. Cały kompleks imponuje ogromem, a jednak tak często czułem się tutaj zamknięty, osaczony w wąskiej i ciemnej przestrzeni jak nigdzie indziej. Największe rozczarowanie przyszło gdy wróciłem do domu. Żadne zdjęcie zrobione w Bajonie nie jest takie jakie chciałbym aby było. Zrozumiałem, że Bajon jest tak niezwykły, że kilka godzin to stanowczo za mało aby swoje wrażenia i cud architektury przenieść na zdjęcia. Choć Bayon jest niezwykły i rzucił mnie na kolana to właśnie po tej świątyni czuję największy niedosyt i żal. Nie miałem szansy wrócić tam następnego dnia i jeżeli za czymś w Angkorze tęsknię najbardziej to właśnie za Bajonem. Nie umiałem go oglądać, nie potrafiłem się skupić i chyba już w takim razie wiem co oznacza ten uśmiech na 214 twarzach Buddy – On śmieje się ze mnie! Tak, Bajon to dla mnie najtrudniejsza świątynia do zwiedzania, onieśmieliła mnie tak jak życzył sobie jej twórca. Niesamowite, że ta magia ciągle działa!"Zgadzam się z każdym słowem tego cytatu...
---
Kilkaset metrów od Bayon stoi kolejna, równie imponująca świątynia Baphuon, powstała w XI w. Miała ona potwierdzać poglądy religijne władcy, który był zagorzałym zwolennikiem Śiwy, a niechętnie odnosił się do innych kultów i wierzeń, na czele z buddyzmem. Podobno w wyniku pośpiechu przy budowie popełniono wiele błędów co doprowadziło do zniszczenia budowli. Pierwsze pęknięcia w murach pojawiły się już kilka lat po zakończeniu budowy. Budowla zaczęła zapadać się pod własnym ciężarem, aż w końcu rozpadła się na tysiące kawałków.
Dopiero w 1910 r. nad budowlą pochylił się francuski archeolog Jean Commaill, który przy pracach renowacyjnych spędził ostatnie 6 lat swojego życia. Jednak to co najciekawsze rozpoczęło się w roku 1954, kiedy to francuski kustosz obiektów archeologicznych, Bernard Philippe Groslier zdecydował o rekonstrukcji budowli innowacyjną metodą anastilosi. Świątynię rozebrano do ostatniego kamienia. Wszystkie bloki kamienne ponumerowano i skatalogowano.
Dodam, że z tyłu budowli znajduje się olbrzymi, wykonany z kamieni, wizerunek leżącego Buddy o długości 40 m. Nie sposób go dostrzec idąc przy samej podstawie świątyni. Na sam koniec wspomnę, że jest to moja ulubiona świątynia w całym kompleksie Angkor. Fantastyczne miejsce, którego absolutnie nie można ominąć.
---
Jakieś 200 m dalej można natrafić na Niebiański Pałac, czyli Phimeanakas. Choć szczerze mówiąc niewiele z tego Pałacu zostało. Renowacja potrzebna szybka... bardzo szybka.
Pięknym zakończeniem zwiedzania Angor Thom są tarasy słoni i tarasy króla trędowatego. W nie najgorszym stanie. Słonie wymiatają. Generalnie w obrębie tarasów jest jakoś tak przyjemnie, sentymentalnie. Błękit nieba, czerwień piasku, spalona słońcem trawa, w oddali pozostałości po wieżach strażniczych. Urzekła mnie ta okolica. Ot i tyle.
---
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej szlakiem Small Circuit na wschód. Mieliśmy jasny cel: symboliczna dla całego kompleksu Angkor świątynia Ta Prohm. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze kilka pomniejszych świątyń, ale w głowach mieliśmy już tylko jedno miejsce...
Nie ukrywam, że z niecierpliwością czekałam, aż zobaczę słynne korzenie drzew oplatające khmerskie cuda. Ten oto moment nadszedł już prawie na sam koniec dnia. Ta Prohm została zaatakowana przez rośliny i nie ma szans, aby dały one jej choć chwilę wytchnienia. Korzenie rozpychają się, oplatają i powoli niszczą budowlę. Wygląda to szałowo, ale wiedząc jaką szkodę robią drzewa, wbijając się pomiędzy kamienie, wolałbym chyba tego nie oglądać. Była to pierwsza świątynia, w której zrobiło nam się naprawdę smutno. Wygląda na to, że władze kompleksu spisały świątynię na straty. Zamiast ją ratować, porobili tylko drewniane pomosty. To wszystko tylko po to, żeby turystom wychodziły fajniejsze zdjęcia na tle oplecionych korzeniami budowli. Szkoda tylko, że za kilkanaście lat nie będzie już czego w tym miejscu fotografować... Wpis na temat tej pięknej świątyni można zakończyć tylko w jeden sposób: "Spiesz się oglądać Ta Prohm, tak szybko odchodzi"...
Objazd małej pętli zajął nam calutki dzień. Idealnie wpasowaliśmy się w zachód słońca tam gdzie zaczęliśmy, czyli na terenie Angkor Wat. I choć w nogach mieliśmy ładnych parę kilometrów wcale nie czuliśmy zmęczenia, co najwyżej głód, który zaspokoiliśmy w jednym z barów przy świątyni Angor Wat. Dzień spędziliśmy rewelacyjnie. A kurczak z frytkami za 3 dolary był rewelacyjnym pożegnaniem z kompleksem Angor dnia pierwszego.
PRAKTYCZNIE:
Możliwości zwiedzania:
- Rower - będąc w centrum Siem Reap, nie sposób nie trafić na jakąś wypożyczalnię rowerów. Idąc bocznymi uliczkami z hostelu w kierunku centrum mijaliśmy jakąś co kilkaset metrów. Koszt wypożyczenia najzwyklejszego składaka to 1 $ za dzień. Chcąc rower "górski" trzeba zapłacić od 3 do 5 $ za dzień. Według nas w zupełności wystarcza najzwyklejszy składak. Ważne tylko, żeby miał koszyk na kierownicy i zapięcie z kłódką. Chcąc jechać na wschód słońca powinno się wypożyczyć rower wieczorem, bo wypożyczalnie przeważnie otwierają ok. 7 rano. O tej godzinie już jest pozamiatane.
- Tuk-tuk - są po prostu wszędzie. Gdzie się człowiek nie ruszy, tam słyszy nawoływania do zamówienia tuk-tuka na zwiedzanie Angkoru. Koszt wynajęcia tuk-tuka na cały dzień nie powinien przekroczyć 15 $. Myślę, że 12 $ jest do osiągnięcia.
- Mała rada dotycząca zwiedzania, niezależnie od środka lokomocji... Jedźcie na odwrót. Większość turystów (w tym my) zwiedzają zgodnie z ruchem wskazówek zegara, tj. Angkor Wat, Angkor Thom i na koniec Ta Prohm. Zróbcie odwrotnie, a unikniecie tłumów. Zresztą Angkor Wat i Bayon najpiękniej wyglądają właśnie w popołudniowym słońcu. Jedynie Baphuon warto zobaczyć przed południem, kiedy słońce pada na główną ścianę świątyni.
Bilety:
- Można je kupić tylko w jednym miejscu w połowie drogi z Siem Reap do Angkor Wat. Trzeba tylko uważać, bo jak się nie wie gdzie szukać, to można obrać złą drogę. Mniej więcej w 1/3 trasy ze Siem Reap do Angkor-u będzie rozwidlenie dróg, coś na kształt litery Y. Droga odchodząca w lewo to najkrótsza możliwa trasa do bram Angkor Wat. Droga na wprost to właściwa trasa jeśli chcemy zaopatrzyć się w bilety. Jeśli wybierzecie odpowiednią trasę to nie sposób przeoczyć kas.
- Ceny... 20 $ za bilet jednodniowy. 40 $ za bilet 3-dniowy (możliwość wykorzystania przez 7 dni, ciągłość nie jest wymagana). 60 $ za bilet 7-dniowy (możliwość wykorzystania przez miesiąc, ciągłość nie jest wymagana)
- Nie trzeba mieć własnego zdjęcia. Przy kasach są kamerki, które same zrobią nam piękną fotkę.
- Kasy są otwarte od 5:00 do 17:30
Zwiedzanie:
- Woda jest sprzedawana przy każdej świątyni. Jest jednak drożej niż w mieście, ale to chyba oczywiste. Mogę tylko powiedzieć, że pije się dużo, więc warto wziąć z miasta np. po jednej dużej butelce na głowę, a potem dokupić.
- Bary z jedzeniem też znajdują się przy każdym zabytku, a ceny wszędzie takie same. My upodobaliśmy sobie bar na parkingu tuk-tuków przy samym wejściu na teren Angkor Wat. Obiecaliśmy przemiłej właścicielce, że będziemy polecać to miejsce, więc nie mamy wyboru. Mowa o barze narożnikowym, będącym tak jakby najbliżej fosy świątynnej. Kawa ze słodkim mlekiem jest niesamowita!
Brak komentarzy
NAPISZ COŚ