Na węgierskiej ziemi wylądowaliśmy po raz drugi, co nie znaczy, że ekscytacja była mniejsza niż za pierwszym razem. O co, to nie! Po bardzo szybkim ogarnięciu co i jak, na budapesztańskim lotnisku kupiliśmy przesiadkowy bilet autobus-metro (transfer ticket) i ruszyliśmy pełni animuszu na dworzec kolejowy Keleti (obecnie słynny z powodu dużej ilości Syryjczyków).
Pech chciał, że trafiliśmy na moment gdy na bilet trzeba było poczekać sobie w bardzo długiej kolejce. Niestety, póki co węgierski odpowiednik PKP nie oferuje możliwości zakupu biletów przez Internet. A szkoda, bo okazało się, że te które nas interesują już się skończyły. Pani w okienku zaproponowała nam ich droższy odpowiednik - pierwszą klasę. Szybko skalkulowaliśmy, przeliczyliśmy i postanowiliśmy "szarpnąć się".
- Ok! Two first class tickets to Eger.
Pierwsza klasa, zresztą jak całe koleje węgierskie, rozczarowały nas. Wiek pociągów pozostawia wiele do życzenia... Skupię się jednak na pozytywach, zaczęliśmy kolejną przygodę. Przygodę pod znakiem: "Siedzą, piją, lulki palą". No może bez tych lulek :-)
Na dworcu kolejowym w Egerze czekał na nas transport. Miła niespodzianka. Po raz pierwszy i miejmy nadzieję, że nie ostatni, właściciel pensjonatu sam zaproponował, że nas przetransferuje za darmo do miejsca docelowego. Zaczęło się całkiem sympatycznie. A potem było tylko lepiej.
Miasto nas pozytywnie zaskoczyło, zaciekawiło, a momentami nawet rozbawiło.
Może zacznę od tego, że Eger jest niewielkim miastem mniej-więcej wielkości Wejherowa.
- Ok! Two first class tickets to Eger.
Pierwsza klasa, zresztą jak całe koleje węgierskie, rozczarowały nas. Wiek pociągów pozostawia wiele do życzenia... Skupię się jednak na pozytywach, zaczęliśmy kolejną przygodę. Przygodę pod znakiem: "Siedzą, piją, lulki palą". No może bez tych lulek :-)
Na dworcu kolejowym w Egerze czekał na nas transport. Miła niespodzianka. Po raz pierwszy i miejmy nadzieję, że nie ostatni, właściciel pensjonatu sam zaproponował, że nas przetransferuje za darmo do miejsca docelowego. Zaczęło się całkiem sympatycznie. A potem było tylko lepiej.
Miasto nas pozytywnie zaskoczyło, zaciekawiło, a momentami nawet rozbawiło.
Może zacznę od tego, że Eger jest niewielkim miastem mniej-więcej wielkości Wejherowa.
Na dzień dobry, a właściwie dobry wieczór, czyli ok. 21:00 miasteczko ugościło nas niesamowitą, jakby wyciętą z filmu, atmosferą ze skrzypkiem w tle, winiarniami i muzyką, która rozgoniła ciszę po kątach. I garstką ludzi zachwyconą, podobnie jak my, niesamowitą chwilą. Chwilą, którą chciałoby się zamknąć w słoiku i zjadać po łyżeczce w chwilach zwątpienia. Ot tak na poprawę humoru.
Potem pyszna pizza w knajpce ukrytej w ciemnym zaułku popijana winem, z którego Eger słynie. Chwilo trwaj!
Następny dzień upłynął pod znakiem napoju bogów. Testowaliśmy, smakowaliśmy winko niczym wprawieni sommelierzy, że ą-ę mucha nie siada. I nic to, że na winach kompletnie się nie znamy. Podawano nam kieliszki do degustowania, to degustowaliśmy. Czerwone, białe, różowe. Każdy kolejny kieliszek zachwycał bardziej (z karafki 1,40 zł, z butelki ok. 4,20 zł). Tak bardzo podobało nam się w Dolinie Pięknej Pani, czyli winiarskim raju oddalonym od centrum Egeru o jakieś 20 minut piechotą, że z godziny jaką przeznaczyliśmy na to miejsce, ni stąd ni zowąd zrobiło się pięć godzin.
Większość czasu przesiedzieliśmy w piwniczce nr 19. Wg mnie to jedna z najbardziej klimatycznych winiarni w Dolnie Pięknej Pani. Wydrążona w wulkanicznym tufie (jak i ok. 200 pozostałych), w odróżnieniu od większości, nie jest stylizowana na restaurację i to czyni ją wyjątkową. Polecamy chociaż okiem rzucić w głąb piwniczki, a jak nadarzy się możliwość to i wdrapać się po schodach. We wnękach właściciele ukrywają skarby. :-)
Wbrew informacjom, które posiadaliśmy, w Dolinie nie było dużo turystów. Powiedziałabym nawet, że garstka. A jak już jacyś się gdzieś kręcili, to byli to Polacy.
Siedzieliśmy w tej winiarni nr 19, to w piwnicy, to przy stoliczkach na zewnątrz. Obserwowaliśmy lokalny "folklor". Cisza spokój, chętnych na egri nie było wielu. Miejscowi siedzą przy grillach i ogniskach w parku ulokowanym pomiędzy dwoma pasami winiarni. Jedzą, piją i co jakiś czas przychodzą do winiarni po nowe butle wina. Sprzedawcy-kelnerzy niemalże zasypiają z nudów, a ci co nie zasypiają palą papierosy. Jednego za drugim.
Tak siedzieliśmy, popijaliśmy różne gatunki wina, gdy nagle usłyszeliśmy nasz ojczysty język...
- Dzień dobry. Zapraszamy - mówi "kelnerka".
Na co młodzieniec w czapeczce z daszkiem, ściszonym głosem zagaja:
- Ty wujek... Słyszałeś?
- Co?
- Oni tu po polsku gadają. No gadają po polsku! Czaisz?
A no gadają. W Egerze jest sporo polskich turystów, więc w interesie Węgrów jest znać kilka słów w naszym ojczystym języku. Zresztą nie ma co się dziwić, z Krakowa 5 godzin samochodem i jesteśmy w słonecznej, taniej krainie Bachusa. Na egerskim zamku spotkaliśmy rodzinę z Krakowa, która podpytywała się o pogodę nad Bałtykiem, a jak usłyszała, że jest kiepsko, skwitowała:
- No tak. Zastanawialiśmy się... Eger czy Bałtyk. Padło na Eger i to chyba był lepszy wybór, bo jest ciepło i słonecznie.
Hmmm... muszę się z nimi zgodzić... tym razem. Pogoda w czerwcu i lipcu nas nie rozpieszczała.
Będąc w Dolinie Pięknej Pani warto wypuścić się poza piwniczki i zrobić sobie spacer po uprawach winorośli co uczyniliśmy. Wystarczy przy ostatniej piwniczce (na górze) skręcić w początkowo asfaltową, później żwirową uliczkę, a po kilku minutach będziemy się cieszyć widokami takimi jak te poniżej. W świetle zachodzącego słońca, kilka minut po burzy, uprawy wyglądały po prostu pięknie.
Przy odrobinie czasu polecamy z kolei wypożyczenie rowerów w centrum Egeru i popedałowanie tam gdzie tych upraw jest najwięcej. Hen, hen poza miasto... Co prawda trzeba się trochę pomęczyć. Wydawało mi się, że cały czas mamy pod górkę i już nadzieję prawie traciłam, a tu nagle masz... cudowny widok. Jak z pocztówki jakiejś, lub obrazu spod pędzla Moneta czy innego wielkiego. Pięknie po prostu. Z każdej strony otaczały nas winorośle. Zielone pnącza, które za chwilę zostaną obrośnięte owocami. Cudo. Świat jest magią. Trzeba tylko się rozejrzeć, otworzyć się na niego i jest.
Drogą pośród winorośli kręciliśmy aż do małej miejscowości o trudnej nazwie Felsőtárkány, a stamtąd ścieżką rowerową wzdłuż szosy do Egeru. Cała wycieczka zajęłam nam ze 3 godziny. Chcąc ją podsumować w skrócie skrótów, napiszę popularnym sloganem skradzionym z jednej z reklam: wino - 30 zł, kieliszek wina - 1,4 zł, widok pól winorośli - bezcenny. Polecam.
Wszem i wobec wiadomo, że jak jest wino to musi być muzyka. Tej także w Egerze nie brakuje. Podczas naszego krótkiego pobytu mogliśmy doświadczać słuchania ulicznych grajków, choć to chyba złe określenie, bo grali jak zawodowcy. W piątkowy wieczór w centrum miasta, co rusz trafialiśmy na utalentowanych muzycznie młodych ludzi. A to przy słynnej Bazylice, sączyli winko z butelki i wprowadzali swoją muzyką w klimat odlotowych lat hipisowskich, a to przy fontannie na głównym placu dawali czadu wstrzymując ruch. Następny dzień, przyniósł następne muzyczne doznania.
- O co chodzi z tymi muzykami? - to pytanie chodziło za mną, przy mnie, nade mną.
Gdy tylko nadarzyła się okazja postanowiłam rozwikłać zagadkę niczym Sherlock Holmes w spódnicy. A nadarzył się w dość niezwykłej sytuacji. Podczas rozkminiania urządzania o nazwie (uwaga) camera obscura. Brzmi złowrogo, ale to w skrócie pierwowzór aparatu fotograficznego. Podczas prezentacji działania tego urządzenia (jeden z punktów zwiedzania słynnego Liceum) postanowiłam dowiedzieć się o co chodzi z tymi muzykami. I oto zagadka rozwiązała się. W Egerze jest szkoła muzyczna. A na moje pytanie czy właśnie odbywa się jakiś festiwal muzyczny usłyszałam odpowiedź:
- Always.
Tak więc always festiwal, always wino, a dla tych, którzy z winem nie za bardzo - always rzemieślnicze bardzo pyszne piwo sprzedawane w parku pomiędzy Liceum, a Bazyliką. Można? Można... A tak w ogóle to w parku też muzyka...
Tak popłynęłam zachwycając się atmosferą tego miasta, aż zapomniałam napisać, że Eger jest pięknym zadbanym miasteczkiem kryjącym wiele cudów architektury. Miastem z wybrukowanymi uliczkami, mega fontanną, która jest wybawieniem w upalne dni i chyba 6 kościołami. Centrum miasta jest odpicowane na glanc. Czyściutko, schludnie, przyjemnie.
Jest też minaret i zamek, a właściwie ruiny zamku, który przerwał napór Turków w 1552 r. Minaret pełni obecnie funkcję wieży widokowej, na którą można się wdrapać po wąskich schodach. My nie skorzystaliśmy.
Byliśmy z kolei na zamku, który nie zrobił na nas jakiegoś szczególnego wrażenia, ale widać, że miejsce to jest poddawane obecnie gruntownej renowacji.
Życie w Egerze toczy się przede wszystkim na Placu Dobo oraz na uliczce Kossuth. To tam gra muzyka, w restauracyjkach słychać gwar, leje się wino, a lody sprzedawane są kilogramami. I nagle gdy nadchodzi 22:00 miasto cichnie. Z minuty na minutę robi się spokojniej, puściej i tylko w oddali skrzypek umila czas ostatnim gościom w winiarniach, a na Kossuth młodzi Egerzanie w jeszcze niezamkniętych barach sączą piwko.
Eger dość nieoczekiwanie przypadł nam do gustu. Spodziewaliśmy się zupełnie innego klimatu. Pisząc brutalnie klimatu jarmarcznego. A tu zostaliśmy mile zaskoczeni. Atmosfera, ludzie, temperatura :-) i Bóg wie co jeszcze (na pewno nie za dożo promili...) sprawiły, że z miastem rozstawaliśmy się powolnym krokiem. Spodziewaliśmy się tłumów turystów, przepychania na ulicach, szukania wolnych stolików w winiarniach, drożyzny. Zastaliśmy spokojne, stonowane i naprawdę tanie miasteczko, które urzekło nas swoją prostotą.
PRAKTYCZNIE:
Nocleg:
Potem pyszna pizza w knajpce ukrytej w ciemnym zaułku popijana winem, z którego Eger słynie. Chwilo trwaj!
Następny dzień upłynął pod znakiem napoju bogów. Testowaliśmy, smakowaliśmy winko niczym wprawieni sommelierzy, że ą-ę mucha nie siada. I nic to, że na winach kompletnie się nie znamy. Podawano nam kieliszki do degustowania, to degustowaliśmy. Czerwone, białe, różowe. Każdy kolejny kieliszek zachwycał bardziej (z karafki 1,40 zł, z butelki ok. 4,20 zł). Tak bardzo podobało nam się w Dolinie Pięknej Pani, czyli winiarskim raju oddalonym od centrum Egeru o jakieś 20 minut piechotą, że z godziny jaką przeznaczyliśmy na to miejsce, ni stąd ni zowąd zrobiło się pięć godzin.
Większość czasu przesiedzieliśmy w piwniczce nr 19. Wg mnie to jedna z najbardziej klimatycznych winiarni w Dolnie Pięknej Pani. Wydrążona w wulkanicznym tufie (jak i ok. 200 pozostałych), w odróżnieniu od większości, nie jest stylizowana na restaurację i to czyni ją wyjątkową. Polecamy chociaż okiem rzucić w głąb piwniczki, a jak nadarzy się możliwość to i wdrapać się po schodach. We wnękach właściciele ukrywają skarby. :-)
Wbrew informacjom, które posiadaliśmy, w Dolinie nie było dużo turystów. Powiedziałabym nawet, że garstka. A jak już jacyś się gdzieś kręcili, to byli to Polacy.
Siedzieliśmy w tej winiarni nr 19, to w piwnicy, to przy stoliczkach na zewnątrz. Obserwowaliśmy lokalny "folklor". Cisza spokój, chętnych na egri nie było wielu. Miejscowi siedzą przy grillach i ogniskach w parku ulokowanym pomiędzy dwoma pasami winiarni. Jedzą, piją i co jakiś czas przychodzą do winiarni po nowe butle wina. Sprzedawcy-kelnerzy niemalże zasypiają z nudów, a ci co nie zasypiają palą papierosy. Jednego za drugim.
Tak siedzieliśmy, popijaliśmy różne gatunki wina, gdy nagle usłyszeliśmy nasz ojczysty język...
- Dzień dobry. Zapraszamy - mówi "kelnerka".
Na co młodzieniec w czapeczce z daszkiem, ściszonym głosem zagaja:
- Ty wujek... Słyszałeś?
- Co?
- Oni tu po polsku gadają. No gadają po polsku! Czaisz?
A no gadają. W Egerze jest sporo polskich turystów, więc w interesie Węgrów jest znać kilka słów w naszym ojczystym języku. Zresztą nie ma co się dziwić, z Krakowa 5 godzin samochodem i jesteśmy w słonecznej, taniej krainie Bachusa. Na egerskim zamku spotkaliśmy rodzinę z Krakowa, która podpytywała się o pogodę nad Bałtykiem, a jak usłyszała, że jest kiepsko, skwitowała:
- No tak. Zastanawialiśmy się... Eger czy Bałtyk. Padło na Eger i to chyba był lepszy wybór, bo jest ciepło i słonecznie.
Hmmm... muszę się z nimi zgodzić... tym razem. Pogoda w czerwcu i lipcu nas nie rozpieszczała.
Będąc w Dolinie Pięknej Pani warto wypuścić się poza piwniczki i zrobić sobie spacer po uprawach winorośli co uczyniliśmy. Wystarczy przy ostatniej piwniczce (na górze) skręcić w początkowo asfaltową, później żwirową uliczkę, a po kilku minutach będziemy się cieszyć widokami takimi jak te poniżej. W świetle zachodzącego słońca, kilka minut po burzy, uprawy wyglądały po prostu pięknie.
Przy odrobinie czasu polecamy z kolei wypożyczenie rowerów w centrum Egeru i popedałowanie tam gdzie tych upraw jest najwięcej. Hen, hen poza miasto... Co prawda trzeba się trochę pomęczyć. Wydawało mi się, że cały czas mamy pod górkę i już nadzieję prawie traciłam, a tu nagle masz... cudowny widok. Jak z pocztówki jakiejś, lub obrazu spod pędzla Moneta czy innego wielkiego. Pięknie po prostu. Z każdej strony otaczały nas winorośle. Zielone pnącza, które za chwilę zostaną obrośnięte owocami. Cudo. Świat jest magią. Trzeba tylko się rozejrzeć, otworzyć się na niego i jest.
Drogą pośród winorośli kręciliśmy aż do małej miejscowości o trudnej nazwie Felsőtárkány, a stamtąd ścieżką rowerową wzdłuż szosy do Egeru. Cała wycieczka zajęłam nam ze 3 godziny. Chcąc ją podsumować w skrócie skrótów, napiszę popularnym sloganem skradzionym z jednej z reklam: wino - 30 zł, kieliszek wina - 1,4 zł, widok pól winorośli - bezcenny. Polecam.
Wszem i wobec wiadomo, że jak jest wino to musi być muzyka. Tej także w Egerze nie brakuje. Podczas naszego krótkiego pobytu mogliśmy doświadczać słuchania ulicznych grajków, choć to chyba złe określenie, bo grali jak zawodowcy. W piątkowy wieczór w centrum miasta, co rusz trafialiśmy na utalentowanych muzycznie młodych ludzi. A to przy słynnej Bazylice, sączyli winko z butelki i wprowadzali swoją muzyką w klimat odlotowych lat hipisowskich, a to przy fontannie na głównym placu dawali czadu wstrzymując ruch. Następny dzień, przyniósł następne muzyczne doznania.
- O co chodzi z tymi muzykami? - to pytanie chodziło za mną, przy mnie, nade mną.
Gdy tylko nadarzyła się okazja postanowiłam rozwikłać zagadkę niczym Sherlock Holmes w spódnicy. A nadarzył się w dość niezwykłej sytuacji. Podczas rozkminiania urządzania o nazwie (uwaga) camera obscura. Brzmi złowrogo, ale to w skrócie pierwowzór aparatu fotograficznego. Podczas prezentacji działania tego urządzenia (jeden z punktów zwiedzania słynnego Liceum) postanowiłam dowiedzieć się o co chodzi z tymi muzykami. I oto zagadka rozwiązała się. W Egerze jest szkoła muzyczna. A na moje pytanie czy właśnie odbywa się jakiś festiwal muzyczny usłyszałam odpowiedź:
- Always.
Tak więc always festiwal, always wino, a dla tych, którzy z winem nie za bardzo - always rzemieślnicze bardzo pyszne piwo sprzedawane w parku pomiędzy Liceum, a Bazyliką. Można? Można... A tak w ogóle to w parku też muzyka...
Tak popłynęłam zachwycając się atmosferą tego miasta, aż zapomniałam napisać, że Eger jest pięknym zadbanym miasteczkiem kryjącym wiele cudów architektury. Miastem z wybrukowanymi uliczkami, mega fontanną, która jest wybawieniem w upalne dni i chyba 6 kościołami. Centrum miasta jest odpicowane na glanc. Czyściutko, schludnie, przyjemnie.
Jest też minaret i zamek, a właściwie ruiny zamku, który przerwał napór Turków w 1552 r. Minaret pełni obecnie funkcję wieży widokowej, na którą można się wdrapać po wąskich schodach. My nie skorzystaliśmy.
Byliśmy z kolei na zamku, który nie zrobił na nas jakiegoś szczególnego wrażenia, ale widać, że miejsce to jest poddawane obecnie gruntownej renowacji.
Życie w Egerze toczy się przede wszystkim na Placu Dobo oraz na uliczce Kossuth. To tam gra muzyka, w restauracyjkach słychać gwar, leje się wino, a lody sprzedawane są kilogramami. I nagle gdy nadchodzi 22:00 miasto cichnie. Z minuty na minutę robi się spokojniej, puściej i tylko w oddali skrzypek umila czas ostatnim gościom w winiarniach, a na Kossuth młodzi Egerzanie w jeszcze niezamkniętych barach sączą piwko.
Eger dość nieoczekiwanie przypadł nam do gustu. Spodziewaliśmy się zupełnie innego klimatu. Pisząc brutalnie klimatu jarmarcznego. A tu zostaliśmy mile zaskoczeni. Atmosfera, ludzie, temperatura :-) i Bóg wie co jeszcze (na pewno nie za dożo promili...) sprawiły, że z miastem rozstawaliśmy się powolnym krokiem. Spodziewaliśmy się tłumów turystów, przepychania na ulicach, szukania wolnych stolików w winiarniach, drożyzny. Zastaliśmy spokojne, stonowane i naprawdę tanie miasteczko, które urzekło nas swoją prostotą.
PRAKTYCZNIE:
Nocleg:
- La Casa Vendégház - uroczy pensjonat położony na wschód starówki. Z pensjonatu do ryku starego miasta szło się równo 15 minut. Rezerwując poprzez booking.com płaciliśmy ok. 90 zł/noc za pokój dwuosobowy. Gospodarze nie oferują śniadania, ale można korzystać z ogólnodostępnej kuchni i ogrodu gdzie przy stoliczkach można zjeść własne śniadanie. Polecamy!
- Z Budapesztu do Egeru najłatwiej jest się dostać pociągiem z dworca Keleti. Podróż trwa ok. 2 godziny, a bilet na drugą klasę kosztuje ok. 3000 Ft. Pierwsza klasa jest droższa o ok. 600-700 Ft. Warto wiedzieć, że tylko niektóre pociągi jadą bezpośrednio do Egeru. W większości przypadków konieczna jest przesiadka w miasteczku Füzesabony, ale jest ona tak pomyślana, żeby wszystko poszło szybko i sprawnie. Podróż przebiega na wspólnym bilecie. Rozkład jazdy można sobie wyszukać tu.
Gdzie zjeść:
- Il Padrino Pizza Club - pizzeria polecana przez wszystkich w bocznej uliczce od uliczki łączącej zamek z centralnym placem miasta. Próbowaliśmy - rzeczywiście dobra. Link.
- Szantofer Vendéglő - restauracyjka w bocznej uliczce od głównego deptaka. Ceny nie najniższe, ale można tam posmakować tradycyjnej węgierskiej kuchni, co w Egerze wcale ie jest takie oczywiste. Link.
- Poza tym dużo restauracji/barów na Széchenyi István utca (główny deptak przez stare miasto) serwujących w większości uniwersalną kuchnię w stylu kotlet schabowy. Można tu zjeść dwudaniowy obiad za 1000-1200 Ft, korzystając z promocji na zestawy dnia.
Dolina Pięknej Pani:
- My zdecydowaliśmy się iść z centrum miasta na piechotę - tak jak większość mieszkańców Egeru. Spacer trwa ok. 20 minut. W dolinie widzieliśmy, że do centrum co kilkadziesiąt minut kursują meleksy, jednak my nie skorzystaliśmy.
- Kieliszek wina nalewanego z beczki kosztuje 100 Ft, natomiast z butelki 200-400 Ft. Nam najbardziej przypadła do gustu piwniczka nr 19.
Wypożyczenie rowerów:
- Wypożyczalnia Eger Bike znajduje się na starówce bardzo blisko Liceum (trzeba wejść w oznakowaną bramę od Széchenyi István utca. Rowery są całkiem znośnej jakości, a wypożyczenie na 3 h kosztuje 3000 Ft. Cennik i mapkę z lokalizacją wypożyczalni znajdziecie na stronie internetowej Eger Bike.
Brak komentarzy
NAPISZ COŚ