Był taki dzień - 25 listopada 2015 r. Z samego rana wylądowaliśmy w stolicy Tajlandii, ale nie zamierzaliśmy się w niej rozgaszczać. Celem było Chiang Mai, w którym trwał w najlepsze festiwale festiwali - Loy Krathong oraz Yi Peng. Dzień, w którym wylądowaliśmy w kraju uśmiechu był dniem puszczania lampionów i krathong-ów, więc zależało nam aby wieczorną pora znaleźć się w Chiang Mai, gdzie właśnie tego dnia jest najbardziej magicznie. I tu pomogła nam Air Asia. Pyk myk i ok. 13:00 byliśmy na północy kraju.
Z lotniska do centrum wiózł nas przemiły taksówkarz. Tłumaczył co, jak, gdzie i kiedy. Cały czas mówił że będzie super... lampiony, parady, muzyka. No i że koniecznie musimy zobaczyć tajski boks. W Tajlandii to podobno dyscyplina numer jeden. Z kolei o piłce nożnej z Tajami nie pogadacie. Słaba drużyna, słabe wyniki, nie ma czym się chwalić.
Taksówkarz był ucieleśnieniem tego co w Tajlandii nas urzekło najbardziej: serdeczności, ciepła, uśmiechu. Był tym czego przez te 10 miesięcy najbardziej mi brakowało...
Na dzień dobry oczywiście hostel. Zarezerwowany jeszcze w Polsce. Obawialiśmy się, że na miejscu będzie ciężko znaleźć coś fajnego i w dobrej cenie. Wiadomo, święto. Hotel, jak hotel nic specjalnego, ale było tanio - 350 bht za pokój. W Nature's Way House mieliśmy zarezerwowaną jedną noc. Kolejne trzy noce spędziliśmy w rewelacyjnym The Corner Inn (550 bht ze śniadaniem, kawa, herbata ile kto chce). Recepcjonistka w Nature's Way House na dzień dobry dała nam krótką lekcje tajskiego:
Dziękuję po tajsku:
- mężczyzna mówi: kam kun ka(f/p)
- kobieta mówi: kam kun kaa
Szkoda było tracić czas na odpoczywanie, więc po krótkiej kąpieli ruszyliśmy w miasto. Zdążyliśmy obejść mały fragment starego miasta, weszliśmy do kilku mniej ważnych świątyń, popytaliśmy w biurach podróży o możliwości dotarcia do Luang Prabang w Laosie, a przede wszystkim zaczęliśmy próbować słynnej kuchni północnej Tajlandii. Zaczęło się oczywiście od panang curry i green curry w jednym z ciasnych przydrożnych barów. Od razu poczuliśmy, że to coś innego niż na południu. Niesamowity aromat trawy cytrynowej w panang curry pamiętam do dziś. Do tego utęskniony Chang Beer i byliśmy w siódmym niebie. Ale te kilka godzin to był tylko wstęp do wieczornego wydarzenia. Tak zwany szybki miejski rekonesans, bo już o 18:00 na placu przy Tha Phae Gate miał rozpocząć się drugi dzień wielkiego trzydniowego świętowania.
Miał, ale się nie zaczął. Dezorientacja zupełna, nikt nic nie wiedział. Niby parada ruszyła ok. 19:00, ale za chwilę stanęła. I tak stoją muzykanci i stoją. A my z nimi. Koniec końców postanowiliśmy nie czekać na nich i ruszyć nad rzekę Ping. To właśnie nad tą rzeką dzieją się rzeczy niesamowite. Dzieje się Loy Krathong, którego głównym wydarzeniem jest puszczanie tratewek. To była dobra decyzja.
Nad rzeką Ping ludzi było jak mrówków. Przeciskania się co nie miara. To w lewo, to w prawo. Świętowanie trwało w najlepsze. Tajowie oraz turyści, a w tym my, przyszli nad rzekę z krathong'ami, czyli "tratewkami" wykonanymi z kawałka pnia bananowca. Ozdabia się je liśćmi bananowca, kwiatami, kadzidłami, świecami. Do krathong'ów wkłada się monetę i cząstkę siebie np. włos czy paznokieć i puszcza na rzekę. Ma to symbolizować wyrzucenie negatywnych emocji, pozostawienie ich za sobą, oczyszczenie, a przede wszystkim okazanie respektu dla Buddy. Tak przynajmniej tłumaczyła mi to jedna z Tajek spotkanych na ulicy. Legenda mówi, że święto to zostało zapoczątkowane podczas ery Sukhothai przez księżniczkę na dworze króla Loethai. Puszczała ona na rzekę udekorowane maleńkie bukieciki z kwiatów i liści bananowca oddając w ten sposób hołd bogini wody i przepraszając za złe uczynki. Królowi tak spodobała się ta ceremonia, że postanowił aby wszyscy poddani czynili to samo.
W czasie trwania festiwalu w hostelach czy na ulicznych straganach za niewielką opłatą (100 bht), a bywa, że za dziękuję, można nauczyć się robienia "tratewek". Ci bardziej leniwi mogą je oczywiście zakupić (30-50 bht).
W Chaing Mai równocześnie z Loy Krathong obchodzi się Yi Peng Festival. Święto to odbywa się zawsze w pełni księżyca drugiego miesiąca kalendarza Lanna, dawnego królestwa położonego na terenach należących obecnie do północnej Tajlandii. Ten buddyjski festiwal charakteryzuje się puszczaniem lampionów. My swój lampion puściliśmy oczywiście na moście, ale zanim poszedł w górę wypisaliśmy na nim życzenia na przyszły rok. Jeśli lampion odleci hen, hen to życzenie się spełni. Razem z nami lampiony puszczały dziesiątki tysięcy mieszkańców Chiang Mai i turystów. Niebo było pełne marzeń, lampionów i sztucznych ogni. A rzeka w tym samym czasie zabierała ze sobą negatywne emocje i złe uczynki.
Puszczać lampiony można w rożnych zakątkach miasta (mapa na końcu niniejszego posta). My zdecydowaliśmy się na most ponieważ przy okazji odpłynął także nasz krathong. Poza tym na moście zbiera się w tym samym celu najwięcej ludzi, no i można obserwować szalejące na niebie sztuczne ognie. Według nas to rewelacyjne miejsce na świętowanie. Chyba najlepsze w CM.
Podczas trwania festiwali w mieście dzieje się coś ciekawego przez cały czas. Muzyka, night markety, lampiony, a zapach tajskich dań roznosi się dosłownie wszędzie. Dodatkowo wszystkie świątynie w mieście są wyjątkowo na te dni ustrojone. Typowo azjatycki misz-masz. Każdy znajdzie coś dla siebie. Gwarno, wesoło, kolorowo.
Pierwszy wieczór spędziliśmy, jak już wcześniej wspomniałam, szwendając się po Tha Phae Road i moście. Dodam, że na placu przy Tha Prae Gate w najlepsze trwały wybory Miss i Mistera Yi Peng. Zdążyliśmy na końcówkę imprezy. Rozłożyliśmy się na krzesełkach i podziwialiśmy. Sześć kandydatek i tyle samo kandydatów prezentowało się całkiem, całkiem. Wyglądali jak żywcem wyciągnięci z jakiejś bajki o smokach, tygryskach i księżniczkach.
W sumie można śmiało napisać, że przez te dwa wieczory wszystko co się wokół nas działo było jak z bajki. Na "dziedzińcu" Wat Upakhut także. Koncerty na specjalnie przygotowanej scenie, obok stragany ze świeżo przygotowywanym jedzeniem. Wszędzie unosił się zapach tajskich potraw: pat thai, sajgonek, noodli. A wszystko to przy rozwieszonych to tu to tam kolorowych lampionach. Nie sposób było ogarnąć naraz tego wszystkiego. Aczkolwiek z żalem muszę stwierdzić, że niestety na dłuższą metę tajska muzyka męczy, przynajmniej mnie. Tak więc przy Wat Upakhut nie spędziliśmy za dużo czasu. Jednak zdążyliśmy nacieszyć oko tym co nas otaczało.
Dzień zakończyliśmy na wypiciu Leo Beer nad brzegiem kanału, nieopodal naszego hostelu. Oczywiście w towarzystwie strzelających z każdej strony fajerwerków. Rany! Jak ja tęsknię za Tajlandią!
---
Drugi wieczór, a w zasadzie znaczną jego część poświeciliśmy na niekończącą się paradę. Zaczęła się ok. 19:00, a skończyła pewnie ok. północy. Platformy, tańce, muzyka, ogień. W międzyczasie zdążyliśmy zaliczyć 15 minutową ulewę i uliczny masaż (tańszy niż w Bangkoku). Choć było pięknie, po 3 godzinach wymiękliśmy. Udaliśmy się do Wat Phan Tao.
Wat Phan Tao to świątynia niczym z opowieści o wikingach. Zupełnie inna od tych, które do tej pory widzieliśmy. Całe piękno wiąże się z prostotą, z jaką została wykonana. Wielka, majestatyczna, tym razem nie ociekająca złotem, a wręcz skromna drewniana świątynia prezentuje się niesamowicie. Co roku podczas festiwalu, "dziedziniec" przybierany jest dziesiątkami lampionów. Zresztą nie tylko podczas tego festiwalu. Świątynia jest miejscem podniosłych ceremonii religijnych odbywających się podczas większości ważnych świąt buddyjskich, w tym Loy Krathong. Nie mieliśmy okazji uczestniczyć, ale ceremonia podobna odbywa się ok. 7:00-8:00 drugiego dnia festiwalu. Jest to niewątpliwie jedno z miejsc, do których koniecznie trzeba zajść, zwłaszcza w Loy Krathong i zwłaszcza wieczorem. Spotkaliśmy też spóźnialskich, którzy w tym miejscu puszczali swoje marzenia w niebo. Dzień wcześniej właśnie tu tajscy mnisi robili to samo. No ale my w tym czasie byliśmy na moście. Miejsce niesamowite. Kolor, światło i taka dziwnie mistyczna cisza. Z tego miejsca mam fajne wspomnienia. Polecam.
PRAKTYCZNIE:
Gdzie oglądać Yi Peng Festival:
Taksówkarz był ucieleśnieniem tego co w Tajlandii nas urzekło najbardziej: serdeczności, ciepła, uśmiechu. Był tym czego przez te 10 miesięcy najbardziej mi brakowało...
Na dzień dobry oczywiście hostel. Zarezerwowany jeszcze w Polsce. Obawialiśmy się, że na miejscu będzie ciężko znaleźć coś fajnego i w dobrej cenie. Wiadomo, święto. Hotel, jak hotel nic specjalnego, ale było tanio - 350 bht za pokój. W Nature's Way House mieliśmy zarezerwowaną jedną noc. Kolejne trzy noce spędziliśmy w rewelacyjnym The Corner Inn (550 bht ze śniadaniem, kawa, herbata ile kto chce). Recepcjonistka w Nature's Way House na dzień dobry dała nam krótką lekcje tajskiego:
Dziękuję po tajsku:
- mężczyzna mówi: kam kun ka(f/p)
- kobieta mówi: kam kun kaa
Szkoda było tracić czas na odpoczywanie, więc po krótkiej kąpieli ruszyliśmy w miasto. Zdążyliśmy obejść mały fragment starego miasta, weszliśmy do kilku mniej ważnych świątyń, popytaliśmy w biurach podróży o możliwości dotarcia do Luang Prabang w Laosie, a przede wszystkim zaczęliśmy próbować słynnej kuchni północnej Tajlandii. Zaczęło się oczywiście od panang curry i green curry w jednym z ciasnych przydrożnych barów. Od razu poczuliśmy, że to coś innego niż na południu. Niesamowity aromat trawy cytrynowej w panang curry pamiętam do dziś. Do tego utęskniony Chang Beer i byliśmy w siódmym niebie. Ale te kilka godzin to był tylko wstęp do wieczornego wydarzenia. Tak zwany szybki miejski rekonesans, bo już o 18:00 na placu przy Tha Phae Gate miał rozpocząć się drugi dzień wielkiego trzydniowego świętowania.
Miał, ale się nie zaczął. Dezorientacja zupełna, nikt nic nie wiedział. Niby parada ruszyła ok. 19:00, ale za chwilę stanęła. I tak stoją muzykanci i stoją. A my z nimi. Koniec końców postanowiliśmy nie czekać na nich i ruszyć nad rzekę Ping. To właśnie nad tą rzeką dzieją się rzeczy niesamowite. Dzieje się Loy Krathong, którego głównym wydarzeniem jest puszczanie tratewek. To była dobra decyzja.
Nad rzeką Ping ludzi było jak mrówków. Przeciskania się co nie miara. To w lewo, to w prawo. Świętowanie trwało w najlepsze. Tajowie oraz turyści, a w tym my, przyszli nad rzekę z krathong'ami, czyli "tratewkami" wykonanymi z kawałka pnia bananowca. Ozdabia się je liśćmi bananowca, kwiatami, kadzidłami, świecami. Do krathong'ów wkłada się monetę i cząstkę siebie np. włos czy paznokieć i puszcza na rzekę. Ma to symbolizować wyrzucenie negatywnych emocji, pozostawienie ich za sobą, oczyszczenie, a przede wszystkim okazanie respektu dla Buddy. Tak przynajmniej tłumaczyła mi to jedna z Tajek spotkanych na ulicy. Legenda mówi, że święto to zostało zapoczątkowane podczas ery Sukhothai przez księżniczkę na dworze króla Loethai. Puszczała ona na rzekę udekorowane maleńkie bukieciki z kwiatów i liści bananowca oddając w ten sposób hołd bogini wody i przepraszając za złe uczynki. Królowi tak spodobała się ta ceremonia, że postanowił aby wszyscy poddani czynili to samo.
W czasie trwania festiwalu w hostelach czy na ulicznych straganach za niewielką opłatą (100 bht), a bywa, że za dziękuję, można nauczyć się robienia "tratewek". Ci bardziej leniwi mogą je oczywiście zakupić (30-50 bht).
W Chaing Mai równocześnie z Loy Krathong obchodzi się Yi Peng Festival. Święto to odbywa się zawsze w pełni księżyca drugiego miesiąca kalendarza Lanna, dawnego królestwa położonego na terenach należących obecnie do północnej Tajlandii. Ten buddyjski festiwal charakteryzuje się puszczaniem lampionów. My swój lampion puściliśmy oczywiście na moście, ale zanim poszedł w górę wypisaliśmy na nim życzenia na przyszły rok. Jeśli lampion odleci hen, hen to życzenie się spełni. Razem z nami lampiony puszczały dziesiątki tysięcy mieszkańców Chiang Mai i turystów. Niebo było pełne marzeń, lampionów i sztucznych ogni. A rzeka w tym samym czasie zabierała ze sobą negatywne emocje i złe uczynki.
Podczas trwania festiwali w mieście dzieje się coś ciekawego przez cały czas. Muzyka, night markety, lampiony, a zapach tajskich dań roznosi się dosłownie wszędzie. Dodatkowo wszystkie świątynie w mieście są wyjątkowo na te dni ustrojone. Typowo azjatycki misz-masz. Każdy znajdzie coś dla siebie. Gwarno, wesoło, kolorowo.
Pierwszy wieczór spędziliśmy, jak już wcześniej wspomniałam, szwendając się po Tha Phae Road i moście. Dodam, że na placu przy Tha Prae Gate w najlepsze trwały wybory Miss i Mistera Yi Peng. Zdążyliśmy na końcówkę imprezy. Rozłożyliśmy się na krzesełkach i podziwialiśmy. Sześć kandydatek i tyle samo kandydatów prezentowało się całkiem, całkiem. Wyglądali jak żywcem wyciągnięci z jakiejś bajki o smokach, tygryskach i księżniczkach.
W sumie można śmiało napisać, że przez te dwa wieczory wszystko co się wokół nas działo było jak z bajki. Na "dziedzińcu" Wat Upakhut także. Koncerty na specjalnie przygotowanej scenie, obok stragany ze świeżo przygotowywanym jedzeniem. Wszędzie unosił się zapach tajskich potraw: pat thai, sajgonek, noodli. A wszystko to przy rozwieszonych to tu to tam kolorowych lampionach. Nie sposób było ogarnąć naraz tego wszystkiego. Aczkolwiek z żalem muszę stwierdzić, że niestety na dłuższą metę tajska muzyka męczy, przynajmniej mnie. Tak więc przy Wat Upakhut nie spędziliśmy za dużo czasu. Jednak zdążyliśmy nacieszyć oko tym co nas otaczało.
---
Drugi wieczór, a w zasadzie znaczną jego część poświeciliśmy na niekończącą się paradę. Zaczęła się ok. 19:00, a skończyła pewnie ok. północy. Platformy, tańce, muzyka, ogień. W międzyczasie zdążyliśmy zaliczyć 15 minutową ulewę i uliczny masaż (tańszy niż w Bangkoku). Choć było pięknie, po 3 godzinach wymiękliśmy. Udaliśmy się do Wat Phan Tao.
Wat Phan Tao to świątynia niczym z opowieści o wikingach. Zupełnie inna od tych, które do tej pory widzieliśmy. Całe piękno wiąże się z prostotą, z jaką została wykonana. Wielka, majestatyczna, tym razem nie ociekająca złotem, a wręcz skromna drewniana świątynia prezentuje się niesamowicie. Co roku podczas festiwalu, "dziedziniec" przybierany jest dziesiątkami lampionów. Zresztą nie tylko podczas tego festiwalu. Świątynia jest miejscem podniosłych ceremonii religijnych odbywających się podczas większości ważnych świąt buddyjskich, w tym Loy Krathong. Nie mieliśmy okazji uczestniczyć, ale ceremonia podobna odbywa się ok. 7:00-8:00 drugiego dnia festiwalu. Jest to niewątpliwie jedno z miejsc, do których koniecznie trzeba zajść, zwłaszcza w Loy Krathong i zwłaszcza wieczorem. Spotkaliśmy też spóźnialskich, którzy w tym miejscu puszczali swoje marzenia w niebo. Dzień wcześniej właśnie tu tajscy mnisi robili to samo. No ale my w tym czasie byliśmy na moście. Miejsce niesamowite. Kolor, światło i taka dziwnie mistyczna cisza. Z tego miejsca mam fajne wspomnienia. Polecam.
PRAKTYCZNIE:
Gdzie oglądać Yi Peng Festival:
- Most na rzecze Ping - centrum wydarzeń związanych z Yi Peng i Loy Krathong. Z mostu i okolic turyści i mieszkańcy puszczają lampiony, z brzegu rzeki krathong'i, a w oddali można podziwiać pokazy sztucznych ogni na cześć króla. Pomiędzy mostem a Wat Upakhut odbywa się wielki night market jedzenia ulicznego, przy którym ustawiono scenę muzyczną. Wg nas jest to najlepsze miejsce na spędzenie wieczoru w drugi dzień świąt.
- Plac przy Tha Phae Gate - tutaj odbywa się ceremonia otwarcia festiwalu, wybory Miss i Mistera Yi Peng. Tu też startuje parada w trzeci dzień festiwalu. W okolicy niedobitki puszczają lampiony.
- Wat Phan Tao - najładniej udekorowana świątynia w mieście. Dziesiątki, może i setki kolorowych lampionów wiszących na drzewach, murach, ogrodzeniach robi niesamowite wrażenie. Tutaj też drugiego dnia festiwalu ok. 7:00-8:00 odbywa się ważna ceremonia religijna, podczas której mnisi puszczają w niebo swoje lampiony.
- Three Kings Monument - kolejne popularne miejsce na puszczanie lampionów. Plac przed pomnikiem jest zawsze pięknie udekorowany kolorowymi lampionami - ładnie wygląda także za dnia.
- Całe Chiang Mai - warto pospacerować po mieście i świątyniach, żeby odkryć własne magiczne miejsca na celebrację Loy Krathong i Yi Peng. Całe miasto jest udekorowane kolorowymi lampionami, a atmosfera w trakcie trwania festiwalu jet niesamowita.
- Mae Jo University (Lanna Dhutanka grounds) - teren położony ok. 15 km za miastem, gdzie ma miejsce słynne z pocztówek i zdjęć wielkie wypuszczenie lampionów. Takie wydarzenie odbywa się 2 razy - w pierwszy dzień festiwalu od 18:00 oraz tydzień później. Na pierwszą z nich wstęp jest darmowy. Z Chiang Mai przyjeżdża tu kilka tysięcy ludzi i wszyscy wypuszczają lampiony w jednym momencie. Ze względu na ilość chętnych warto być wcześniej, aby zająć dobre miejsce. Dojazd na uniwersytet nie jest problemem. Przy Tha Phae Gate czeka wielu kierowców songthaew'ów szukających chętnych na taki wieczorny wyjazd - koszt: 600 THB. Na drugą edycję imprezy wstęp kosztuje 100 $. Z założenia ma to być wydarzenie dla bogatszej części społeczeństwa i fotografów.
Brak komentarzy
NAPISZ COŚ