Wcześniej już wielokrotnie z żalem wspominałam, że podczas pierwszej wizyty w Tajlandii nie udało się dotrzeć do Chiang Mai. Chociaż zależało nam, aby je zobaczyć, było ona tak bardzo nie po drodze, że odpuściliśmy. Może i dobrze się stało, bo dzięki temu 10 miesięcy później oglądaliśmy unoszące się na niebie lampiony o czym możecie przeczytać tu.
Zacznę może niezbyt zachęcająco i zapewne kontrowersyjnie... Generalnie tajlandzkie miasta są brzydkie i Chiang Mai nie jest wyjątkiem od reguły. Co więc sprawiło, że zakochaliśmy się w nich bez reszty i ciągnie nas do nich tak bardzo? Przede wszystkim atmosfera. Cudowni, uśmiechnięci, życzliwi i bezinteresowni ludzie, zapachy, kolory. Gdy opuszczasz azjatyckie miasto wiesz, że jeszcze tam wrócisz. Chiang Mai jest najlepszym tego przykładem.
Jak pisaliśmy we wcześniejszym poście, wieczory w Chiang Mai zajmowały nam festiwale, a za dnia zwiedzaliśmy miasto. Skupiliśmy się przede wszystkim na świątyniach. W mieście jest ich ponad 300!
Zaczęliśmy od jednego z najważniejszych w Tajlandii kompleksów świątynnych - Wat Phra Singh, czyli klasztoru lwiego pana. Za wstęp zapłaciliśmy 20 BHT, ale było warto. Najważniejszym budynkiem i zdecydowanie najbardziej urokliwym jest Wihran Lai Kham. Mieliśmy sporo szczęścia ponieważ mogliśmy podziwiać wnętrze praktycznie w samotności. My, dwóch mnichów i kilku turystów. Na spokojnie sobie przysiedliśmy i podziwialiśmy to co nas otaczało. Nie ukrywam, że świątynia była dla nas wybawieniem od żaru lejącego się z nieba. Temperatura powyżej 30 st. C jest męcząca na dłuższą metę. Tym bardziej, że był to dopiero pierwszy pełny dzień w Azji.
Tak naj, naj urzekł mnie... ogród. Zadbany, kolorowy plus mnich w gratisie. Fajne jest to, że można do nich podejść i porozmawiać. My w ogrodzie ucięliśmy sobie pogawędkę, co prawda nie z mnichem, ale z Tajem, który 30 lat temu studiował w Krakowie. Z rozrzewnieniem i rozbawieniem wspominał tamten czas.
Jak pisaliśmy we wcześniejszym poście, wieczory w Chiang Mai zajmowały nam festiwale, a za dnia zwiedzaliśmy miasto. Skupiliśmy się przede wszystkim na świątyniach. W mieście jest ich ponad 300!
Zaczęliśmy od jednego z najważniejszych w Tajlandii kompleksów świątynnych - Wat Phra Singh, czyli klasztoru lwiego pana. Za wstęp zapłaciliśmy 20 BHT, ale było warto. Najważniejszym budynkiem i zdecydowanie najbardziej urokliwym jest Wihran Lai Kham. Mieliśmy sporo szczęścia ponieważ mogliśmy podziwiać wnętrze praktycznie w samotności. My, dwóch mnichów i kilku turystów. Na spokojnie sobie przysiedliśmy i podziwialiśmy to co nas otaczało. Nie ukrywam, że świątynia była dla nas wybawieniem od żaru lejącego się z nieba. Temperatura powyżej 30 st. C jest męcząca na dłuższą metę. Tym bardziej, że był to dopiero pierwszy pełny dzień w Azji.
Tak naj, naj urzekł mnie... ogród. Zadbany, kolorowy plus mnich w gratisie. Fajne jest to, że można do nich podejść i porozmawiać. My w ogrodzie ucięliśmy sobie pogawędkę, co prawda nie z mnichem, ale z Tajem, który 30 lat temu studiował w Krakowie. Z rozrzewnieniem i rozbawieniem wspominał tamten czas.
Kolejnym miejscem do którego skierowaliśmy nasze kroki był XIV-wieczny Wat Chedi Luang. Najbardziej charakterystyczną budowlą tego kompleksu jest... chedi, podniszczona m.in. trzęsieniem ziemi. Gdy ją zbudowano miała 90 m wysokości. Dziś jest zdecydowanie niższa. I choć szczerze mówiąc niewiele z niej zostało, wygląda zjawiskowo. Jakby broniła się przed całkowitą zagładą. Widać, że próbuje się budowlę ratować. Udało się nawet "zamontować" kilka słoni, które niegdyś okalały całą budowlę. Jednak jeszcze dużo pracy i pieniążków potrzeba na renowację. Mam nadzieję, że kiedy następny raz będziemy w Chiang Mai, Chedi będzie miała jeszcze więcej słoni i jeszcze więcej uroku.
Zaraz przy Chedi mieści się wypieszczona świątynia. W środku aż pachnie świeżością i pieniędzmi. W Tajlandii jest chyba z tysiąc plus jeden sposobów na złożenie ofiary. W tym po raz pierwszy spotkaliśmy się z plastikowymi, pulchnymi mnichami. Każdy z nich w rękach trzyma coś w rodzaju bębenka. Bębenek to skarbonka (a jak!). Wrzucasz monetę i zaczyna rozbrzmiewać... wolę sobie tego nie przypominać. Okropnie te śpiewy brzmiały.
Można tez tradycyjnie zapalić świeczkę czy kadzidło, napisać życzenie na cegle, czy powiesić pieniądze na sznurku rozwieszonym w świątyni lub przy chedi. Byliśmy również świadkami "błogosławieństwa". Wierni podchodzili do mnicha ze spuszczonymi głowami, a następnie wystawiali lewą dłoń, na której mnich zawiązywał "sznureczek". Ustaliłam, że podczas tego wydarzenia należny pomyśleć marzenie, a na 100% się spełni. Oczywiście trzeba złożyć ofiarę. W Laosie jakaś starsza Tajka nakręciła mnie na takie "spełnianie marzeń", ale o tym innym razem.
Wtrącę tu jeszcze wzmiankę o domkach duchów. To takie mini świątynie, z wyglądu trochę jak nasze domki dla ptaszków, z tym że Tajowie dokarmiają duchy. Stoją one przed ich domami czy świątyniami, a w środku same pyszności. Króluje the best truskawkowa fanta, ale są też banany, ciastka czy cukierki. Chodzi o to aby duch skuszony pysznościami został w domku wypełnionym prowiantem. Tacy sprytni Ci Tajowie są!
Na terenie Wat'u mieści się także świątynia Lak Muang (City Pillar Shrine). Uwaga, kobiety wstępu nie mają! Kryje ona w sobie kamień węgielny miasta, podobno cud miód. Podobno... ponieważ nie weszłam :-(. Podziwiać mogłam wnętrza tylko na zdjęciach. I gdzie tu sprawiedliwość?
Moja najulubieńszą świątynia w Chiang Mai bezapelacyjnie jest Wat Phan Tao, o której nieco rozpisałam się przy okazji postu o Yi Peng. Pierwsze spojrzenie na ta budowlę wywołało zdziwienie. Ups... świtania wikingów? Taka była moja myśl. Co oczywiście było błędnym tropem. Ale może pokrótce napiszę dlaczego na myśl przyszli mi wikingowie. Po pierwsze konstrukcja budowli, a po drugie materiał z jakiej została ona wykonana, czyli drewno, wprowadziły mnie w błąd. Była to pierwsza i zarazem ostatnia drewniana świątynia jaką udało nam się upolować w Tajlandii. Nie jest ona nadmiernie zdobiona, złocona, tak jak większość tajskich świątyń. A wszechobecne drewno sprawia, że zdecydowanie odbiegała od tego co to tej pory zobaczyliśmy i zapewne będzie to jedna ze świątyń, które jeszcze długo pozostaną w naszej pamięci. Wat Phan Tao to zdecydowanie must see. Szczególnie podczas Yi Peng Festival,
Spod Wat Phan Tao jest przysłowiowy rzut beretem do parku miejskiego. No może trochę więcej bo ok 1 km. Myśleliśmy, że to będzie nasze odkrycie. Takie miejsce gdzie spotykają się tylko miejscowi. Byliśmy w wielkim błędzie. Park okupowany jest przez turystów, ale to nie umniejsza absolutnie jego urokowi. Jeśli planujecie dłuższy pobyt w Chiang Mai, to leżenie na trawce i czytanie książki w ramach odpoczynku jak najbardziej wskazane właśnie tam. Jeśli jednak nie macie zbyt dużo czasu odpuśćcie sobie to miejsce.
Kolejnym wartym zobaczenia miejscem jest Wat Suan Dok. Niestety, żeby się tam dostać trzeba się trochę nagimnastykować tzn. złapać tuk-tuka. Świątynia generalnie nie robi piorunującego wrażenia. Jedna z wielu. Od innych świątyń wyróżnia ją to, że sala modlitw jest większa, a nawy boczne są otwarte. Często i gęsto można spotkać tam dzieci pobierające nauki. My akurat na taki dzień trafiliśmy. Świątynia wypełniona była dzieciakami wsłuchanymi w słowa mnichów. Cała magia tego miejsca skupia się poza świątynią czego sprawcami bielone rzędy pagód, w których umieszczone są relikwie Buddy, a w mniejszych relikwiarzach znajdują się prochy władców Chiang Mai. Trochę jak miasto umarlaków... zawiało grozą. Białe miasto wygląda genialnie. W promieniach słonecznych aż razi. Okulary przeciwsłoneczne są obowiązkowe. No chyba, że będzie pochmurnie, ale bez słońca efekt nie będzie ten sam. Polecam. Wat Suan Dok było mini namiastką tego co zobaczyliśmy w Chiang Rai - bielonych ścian budowli cudnie mieniących się w promieniach słonecznych.
Chiang Mai, tak jak przypuszczaliśmy, okazało się rewelacyjnym miastem. Typowo azjatyckie, okablowane, poobwieszane reklamami, ale bardzo przyjazne. Zdecydowanie spokojniejsze niż Bangkok, ale równie atrakcyjne. Spotkaliśmy sporo panów z USA czy Australii, którzy poszukiwali tu swojego "być", medytowali, wyciszali się... często z młodymi Tajkami u boku. Ani przez chwilę nie nudziliśmy się i ze smutkiem je opuszczaliśmy. Było nam tam dobrze. Tak zwyczajnie dobrze. Znaleźliśmy nawet swoją jadłodajnię o ładnie brzmiącej nazwie "Aroy Dee", w której wieczorową porą zasiadaliśmy i pałaszowaliśmy curry.
Któregoś wieczoru właściciel sprzątał i sprzątał stół, a wg nas był czysty. Więc stwierdziliśmy, że już jest ok, możemy na nim jeść, na co on odparł:
- Muszę porządnie wyczyścić, przed Wami jedli tu Chińczycy, oni zawsze robią wielki bałagan. Nie lubię jak tu przychodzą bo nie potrafią się zachować.
Hmm... my do Chińczyków nic nie mamy :-). No chyba, że ładują się nam w obiektyw, a robią to cały czas.
Nie gorzej można zjeść także w garkuchniach rozłożonych podczas night marketów. My załapaliśmy się na sobotni, tzw. Saturday Walking Street. Ciągnął się i ciągnął. Barwny, gwarny, szalony. Ludzi jak mrówków. A oprócz jedzenia rękodzieło, chińszczyzny tez trochę się przewijało i muzyka. Najbardziej znanym night marketem w Chiang Mai jest jednak niedzielny... tzw. Sunday Night Market ;-) W tym dniu zamyka się dla ruchu kołowego całą ulicę łączącą Tha Phae Gate ze świątynią Wat Phra Singh, a wzdłuż rozstawiają się ze swoimi stoiskami drobni handlarze. My byliśmy tylko na sobotniej wersji, ale myślę, że wersja niedzielna niczym wielkim się od niej nie różni.
Prócz tych dwóch, odbywających się raz w tygodniu wydarzeń, jest jeszcze conocny night market wzdłuż ulicy Chang Klan Road (od Tha Phae Gate w stronę rzeki Ping. Tam sprzedaje się jednak głównie ciuchy. Miejsce trochę bez klimatu, więc nam się niezbyt podobało.
Cóż mogę rzec... szukajcie biletów do Tajlandii i lećcie szukać takiej niesamowitej atmosfery, którą myśmy znaleźli i która nas zaczarowała.
PRAKTYCZNIE:
Nocleg w Chiang Mai:
Zaraz przy Chedi mieści się wypieszczona świątynia. W środku aż pachnie świeżością i pieniędzmi. W Tajlandii jest chyba z tysiąc plus jeden sposobów na złożenie ofiary. W tym po raz pierwszy spotkaliśmy się z plastikowymi, pulchnymi mnichami. Każdy z nich w rękach trzyma coś w rodzaju bębenka. Bębenek to skarbonka (a jak!). Wrzucasz monetę i zaczyna rozbrzmiewać... wolę sobie tego nie przypominać. Okropnie te śpiewy brzmiały.
Można tez tradycyjnie zapalić świeczkę czy kadzidło, napisać życzenie na cegle, czy powiesić pieniądze na sznurku rozwieszonym w świątyni lub przy chedi. Byliśmy również świadkami "błogosławieństwa". Wierni podchodzili do mnicha ze spuszczonymi głowami, a następnie wystawiali lewą dłoń, na której mnich zawiązywał "sznureczek". Ustaliłam, że podczas tego wydarzenia należny pomyśleć marzenie, a na 100% się spełni. Oczywiście trzeba złożyć ofiarę. W Laosie jakaś starsza Tajka nakręciła mnie na takie "spełnianie marzeń", ale o tym innym razem.
Wtrącę tu jeszcze wzmiankę o domkach duchów. To takie mini świątynie, z wyglądu trochę jak nasze domki dla ptaszków, z tym że Tajowie dokarmiają duchy. Stoją one przed ich domami czy świątyniami, a w środku same pyszności. Króluje the best truskawkowa fanta, ale są też banany, ciastka czy cukierki. Chodzi o to aby duch skuszony pysznościami został w domku wypełnionym prowiantem. Tacy sprytni Ci Tajowie są!
Na terenie Wat'u mieści się także świątynia Lak Muang (City Pillar Shrine). Uwaga, kobiety wstępu nie mają! Kryje ona w sobie kamień węgielny miasta, podobno cud miód. Podobno... ponieważ nie weszłam :-(. Podziwiać mogłam wnętrza tylko na zdjęciach. I gdzie tu sprawiedliwość?
Moja najulubieńszą świątynia w Chiang Mai bezapelacyjnie jest Wat Phan Tao, o której nieco rozpisałam się przy okazji postu o Yi Peng. Pierwsze spojrzenie na ta budowlę wywołało zdziwienie. Ups... świtania wikingów? Taka była moja myśl. Co oczywiście było błędnym tropem. Ale może pokrótce napiszę dlaczego na myśl przyszli mi wikingowie. Po pierwsze konstrukcja budowli, a po drugie materiał z jakiej została ona wykonana, czyli drewno, wprowadziły mnie w błąd. Była to pierwsza i zarazem ostatnia drewniana świątynia jaką udało nam się upolować w Tajlandii. Nie jest ona nadmiernie zdobiona, złocona, tak jak większość tajskich świątyń. A wszechobecne drewno sprawia, że zdecydowanie odbiegała od tego co to tej pory zobaczyliśmy i zapewne będzie to jedna ze świątyń, które jeszcze długo pozostaną w naszej pamięci. Wat Phan Tao to zdecydowanie must see. Szczególnie podczas Yi Peng Festival,
Kolejnym wartym zobaczenia miejscem jest Wat Suan Dok. Niestety, żeby się tam dostać trzeba się trochę nagimnastykować tzn. złapać tuk-tuka. Świątynia generalnie nie robi piorunującego wrażenia. Jedna z wielu. Od innych świątyń wyróżnia ją to, że sala modlitw jest większa, a nawy boczne są otwarte. Często i gęsto można spotkać tam dzieci pobierające nauki. My akurat na taki dzień trafiliśmy. Świątynia wypełniona była dzieciakami wsłuchanymi w słowa mnichów. Cała magia tego miejsca skupia się poza świątynią czego sprawcami bielone rzędy pagód, w których umieszczone są relikwie Buddy, a w mniejszych relikwiarzach znajdują się prochy władców Chiang Mai. Trochę jak miasto umarlaków... zawiało grozą. Białe miasto wygląda genialnie. W promieniach słonecznych aż razi. Okulary przeciwsłoneczne są obowiązkowe. No chyba, że będzie pochmurnie, ale bez słońca efekt nie będzie ten sam. Polecam. Wat Suan Dok było mini namiastką tego co zobaczyliśmy w Chiang Rai - bielonych ścian budowli cudnie mieniących się w promieniach słonecznych.
Chiang Mai, tak jak przypuszczaliśmy, okazało się rewelacyjnym miastem. Typowo azjatyckie, okablowane, poobwieszane reklamami, ale bardzo przyjazne. Zdecydowanie spokojniejsze niż Bangkok, ale równie atrakcyjne. Spotkaliśmy sporo panów z USA czy Australii, którzy poszukiwali tu swojego "być", medytowali, wyciszali się... często z młodymi Tajkami u boku. Ani przez chwilę nie nudziliśmy się i ze smutkiem je opuszczaliśmy. Było nam tam dobrze. Tak zwyczajnie dobrze. Znaleźliśmy nawet swoją jadłodajnię o ładnie brzmiącej nazwie "Aroy Dee", w której wieczorową porą zasiadaliśmy i pałaszowaliśmy curry.
Któregoś wieczoru właściciel sprzątał i sprzątał stół, a wg nas był czysty. Więc stwierdziliśmy, że już jest ok, możemy na nim jeść, na co on odparł:
- Muszę porządnie wyczyścić, przed Wami jedli tu Chińczycy, oni zawsze robią wielki bałagan. Nie lubię jak tu przychodzą bo nie potrafią się zachować.
Hmm... my do Chińczyków nic nie mamy :-). No chyba, że ładują się nam w obiektyw, a robią to cały czas.
Nie gorzej można zjeść także w garkuchniach rozłożonych podczas night marketów. My załapaliśmy się na sobotni, tzw. Saturday Walking Street. Ciągnął się i ciągnął. Barwny, gwarny, szalony. Ludzi jak mrówków. A oprócz jedzenia rękodzieło, chińszczyzny tez trochę się przewijało i muzyka. Najbardziej znanym night marketem w Chiang Mai jest jednak niedzielny... tzw. Sunday Night Market ;-) W tym dniu zamyka się dla ruchu kołowego całą ulicę łączącą Tha Phae Gate ze świątynią Wat Phra Singh, a wzdłuż rozstawiają się ze swoimi stoiskami drobni handlarze. My byliśmy tylko na sobotniej wersji, ale myślę, że wersja niedzielna niczym wielkim się od niej nie różni.
Prócz tych dwóch, odbywających się raz w tygodniu wydarzeń, jest jeszcze conocny night market wzdłuż ulicy Chang Klan Road (od Tha Phae Gate w stronę rzeki Ping. Tam sprzedaje się jednak głównie ciuchy. Miejsce trochę bez klimatu, więc nam się niezbyt podobało.
Cóż mogę rzec... szukajcie biletów do Tajlandii i lećcie szukać takiej niesamowitej atmosfery, którą myśmy znaleźli i która nas zaczarowała.
PRAKTYCZNIE:
Nocleg w Chiang Mai:
- Nature's Way House - tani i przyzwoity hostel blisko Tha Phae Gate. Przemiła i pomocna obsługa to w Tajlandii raczej oczywista oczywistość, nie inaczej było tutaj. Za dwójkę z wentylatorem i prywatną łazienką płaciliśmy tylko 350 BHT. Jeśli ktoś szuka bardzo taniego noclegu i nie ma wygórowanych oczekiwań to myślę, że można polecić. Spędziliśmy tu tylko pierwszą dobę, a na kolejne 3 mieliśmy przez facebook'a zaklepany...
- The Corner Inn - świeżutki hostel położony 10 m od NWH. Jak dla nas bez wad. Za dwójkę z klimatyzacją i łazienką płaciliśmy 550 BHT. Teoretycznie bez śniadania, ale przy recepcji jest stół z chlebem, masłem, dżemami i tosterem. Prócz tego kawa i herbata do woli przez całą dobę. Polecam, ale myślę, że w kolejnych latach będzie droższy. Oba hostele w świetnej lokalizacji w cichej uliczce, ale blisko do dobrych śniadaniarni, restauracji i atrakcji turystycznych.
- Tha Phae Gate - najlepiej zachowana brama miejska i fragment murów okalających starą część Chiang Mai. Jednocześnie centralny punkt miasta i największe skupisko restauracji, garkuchni, pubów i hosteli.
- Wat Phra Singh - najważniejsza z najważniejszych świątyń w mieście. Takie must see.
- Wat Chedi Luang - z Chedi zostało niewiele, ale widać, że prace renowacyjne trwają. Poza tym Zaraz przy Chedi znajduje się kilka bardzo ciekawych świątyń, tak więc absolutnie nie można pominąć tego miejsca będąc w Chiang Mai.
- Wat Phan Tao - , czyli " świątynia tysiąca pieców " , prawdopodobnie wywodzi swoją nazwę od pieców wykorzystywanych do oddania wizerunków Buddy innej świątyni Wat Chedi Luang, która jest zaraz obok Wat Phan Tao.Jest to jedna z najstarszych świątyń w Chian Mai. Pierwsze struktury najprawdopodobniej zostały zbudowane pod koniec XIV w. Vihran zbudowany jest z drewna tekowego, wygląda genialnie!
- Wat Suan Dok - nieco oddalona od centrum, ale zdecydowanie warta odwiedzenia. Szczególnie ze względu na znajdujące się tuż przy niej bielone pagody.
- Wat Lok Molee - jest to kolejna w całości drewniana świątynia, do której jednak niestety nie dotarliśmy. Na street view wygląda fajnie. ;-)
- Three Kings Monument - miejsce bardzo przyjemne, spokojne. Pod tym pojęciem kryje się:pomnik i przestrzeń wokół niego dość pomysłowo zagospodarowana. Podobno zjawiskowo wygląda wieczorem.
- Nong Buak Hard Public Park - niewielka, zielna przestrzeń, w której odpoczywają przeważnie turyści. Można tutaj poćwiczyć, poczytać książkę czy po prostu poleżeć i podelektować się otoczeniem.
- Saturday Night Market
- Sunday Night Market
Wakacje w Tajlandii to nie tylko urlop dla ciała ale także możliwość "regeneracji" duszy. Uwielbiam tamten klimat i przyjaznych, otwartych ludzi. Wat Phan Tao to faktycznie punkt "must see".
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Tajowi są niesamowici i to chyba własnie oni w dużej mierze sprawiają, że chce się tam wracać.
OdpowiedzUsuńWitam, bardzo pomocne informacje.Krotkie, konkretne opisy.Do wykorzystania. Zycze powodzenia i zainteresowaniwm bede sledzic Wasz blog. Pozdrawiam. Margaret
OdpowiedzUsuń