Moim skromnym zdaniem Luang Prabang to jedno z najbardziej urokliwych miast na świecie. Pewnie znajdą się tacy, którzy stwierdzą, że nudno, że nieazjatycko i że drogo. No cóż, nie każdemu można dogodzić. Dla nas to był raj.
Miasto jest rzeczywiście cichutkie, spokojne i senne. Tak jakby czas zatrzymał się tam 100 lat temu, ale dla mnie to plus. Ogromny plus. Wypoczęłam tam jak nigdzie i nigdy dotąd... Muszę się zgodzić także z tym, że jest jakoś tak nieazjatycko. Ale czy to wada? Piękna architektura kolonialna, wszystko (przynajmniej w centralnej części miasta) odpicowane. Nie będę ukrywać, że lubię takie klimaty, uwielbiam gdy otacza mnie po prostu piękno. No i ceny... Rzeczywiście jest drożej niż np. w Chiang Mai. Jednak moim zdaniem nie ma co przesadzać, w porównaniu z krajami europejskimi jest nadal tanio...
Każdy poranek w Luang Prabang zaczynaliśmy oczywiście od śniadania. A jak śniadanie to bagietki zakupione na porannym markecie. Nietrudno go znaleźć. Jak każde inne miejsce w mieście. :-) Jest śniadanie, musi być też kawa. Pyszna, aromatyczna, ze słodkim, lepkim mlekiem. Wypita na tarasie pensjonatu z widokiem na majestatyczny Mekong daje jeszcze więcej pozytywnych emocji. Jak to się mówi, być w Laosie i nie spróbować ichniejszej kawy to grzech.
Ten poranny ryneczek, na którym nota bene można zakupić praktycznie wszystko: pieczywo, słodycze, świeże ryby z Mekongu, żaby czy ziele, wieczorową porą przeobraża się w jedzeniowy night market. Gwarno i tłoczno. Każdy z plastikową miseczką wypełnioną po brzegi ryżem, makaronem i warzywami. Dodatkowo grillowane rybki czy kurczaczek. No i pyszne Beer Lao. Prędzej czy później każdy turysta tam trafi.
Jednak tych wszystkich, którzy wolą spokój, zachęcam do tego, aby odwiedzili restauracje nad Mekongiem. Wieczorem jest tam nastrojowo i znacznie spokojniej niż na markecie. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że romantycznie.
Jedną z ciekawszych jest restauracja, w której sami możecie zrobić słynne laotańskie BBQ. Na stoliczkach stoją "gazowe" grille. Goście restauracji podchodzą to szwedzkiego stołu i nakładają na talerz mięcho, ryby i warzywa, a potem grillują. BBQ pełną parą. Dodam, że Laotańczycy kochają grillować. Można powiedzieć, że to ich sport narodowy. Tak samo zresztą jak picie Beer Lao lub Lao Whisky. Nas też ten pierwszy napój urzekł, drugi mniej. Mogliśmy podejrzeć jak Laotańczycy piwkują podczas Święta Narodowego, które hucznie obchodzili 4 grudnia. Skąd to święto? W 1975 roku, król Savang Vatthana, został zmuszony do abdykacji. Laos ogłoszono republiką, a władzę przejął przywódca komunistów, książę Souphanouvong. Do dnia dzisiejszego Laos to kraj gdzie czerwona flaga z sierpem i młotem wisi dosłownie wszędzie. Na domach, urzędach, zabytkach. Wracając jednak do piwa... Na głównym placu tuż obok night marketu rozstawiono scenę. A resztę placu zastawiono stolikami, przy których zasiadały elegancko ubrane laotańskie rodziny wraz ze znajomymi, od czasu do czasu turyści. Beer Lao lało się strumieniami. Z tym, że Laotańczycy dodają do niego lodu... dużo lodu. I w ten sposób mogą dłużej sączyć. Właściciel naszego hotelu wrócił ze świętowania około północy, zresztą tak jak i my. Całkowicie ululany z bananem na twarzy. Generalnie jest to dość ciekawa postać. Któregoś wieczoru, wiedząc, że jesteśmy z Polski czekał na nas w recepcji. Dosyć skrępowany. Laotańczycy są zdecydowanie mniej otwarci niż Tajowie, więc zapytał czy może nam zająć chwilę.
- Pewnie! - odpowiedzieliśmy zgodnie.
Z uśmiechem wyciągnął album i zaczął pokazywać nam zdjęcia ze swojej młodości. Studiował w Kijowie geologię. Potem przez 7 lat pracował na północy Laosu w kopalni szafirów. Nie do końca zrozumieliśmy dlaczego musiał wrócić do LP. W jego oczach widać było tęsknotę za tymi czasami, trochę smutek, żal, ale też radość, że znalazł kogoś komu może pokazać kawałek swojego życia. Próbował z nami gawarić po rosyjsku. Jednak bez większych sukcesów. Tak jak wyżej napisałam, Laotańczycy są raczej zamknięci, cisi, ale jak już się przekonają do przybyszów to stają się przegościnni.
Jeśli chodzi o imprezowanie to dodam, że młodzi turyści wieczorami zbierają się także w owianej legendą Utopii. Byliśmy, widzieliśmy i nie zachwyciliśmy się. Alkohol leje się strumieniami. To miejsce nie ma w sobie nic z Laosu. Pub dla Amerykanów czy Australijczyków żądnych przygód. Nie odnaleźliśmy się tam. Choć muszę przyznać, że gdy w Internecie oglądaliśmy zdjęcia zrobione w Utopii za dnia, to wygląda to całkiem relaksacyjne. W każdym bądź razie, Utopii wieczorową porą mówimy nie. Zdecydowanie nie nasz klimat.
Z kolei naszym naj, naj miejscem w LP jest punkt widokowy na cypelku. Mogliśmy z niego obserwować Mekong i to co się wokół niego dzieje. Wschód i zachód słońca, rybaków, mnichów spacerujących po bamboo bridge. Odpoczywać. Relaksować się. Czuć, że żyjemy. Mogliśmy tam siedzieć godzinami, wpatrywać się w dal i podgryzać bagietkę.
Jak jesteśmy przy bagietkach, to na koniec kulinarnie. :-) Zachęcamy z całego serca do zjedzenia Khao Soi w barze vis a vis kompleksu świątynnego Wat Sene. Bar jest jednak otwarty tylko do 12. Tak więc rano bagieta, a na lunch zupa. Nie jest tak pyszna jak ta w Chiang Mai, ale też niczego sobie. Jedzą tam głównie miejscowi.
W Luang Prabang każdy znajdzie coś dla siebie. Tak bardzo dla siebie, że opuszcza się to miejsce z ciężkim sercem.
PRAKTYCZNIE:
Gdzie zjeść:
Laos pod tym względem jest ogólnie inny niż Tajlandia. Laotańczycy jedzą raczej we własnych domach, stąd w Laotańskich miastach i miasteczkach nie ma tylu barów na każdym kroku. W Luang Prabang warto jednak zajść do kilku miejsc oferujących wyjątkowe doznania smakowe. Oto niektóre z nich:
Jednak tych wszystkich, którzy wolą spokój, zachęcam do tego, aby odwiedzili restauracje nad Mekongiem. Wieczorem jest tam nastrojowo i znacznie spokojniej niż na markecie. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że romantycznie.
Jedną z ciekawszych jest restauracja, w której sami możecie zrobić słynne laotańskie BBQ. Na stoliczkach stoją "gazowe" grille. Goście restauracji podchodzą to szwedzkiego stołu i nakładają na talerz mięcho, ryby i warzywa, a potem grillują. BBQ pełną parą. Dodam, że Laotańczycy kochają grillować. Można powiedzieć, że to ich sport narodowy. Tak samo zresztą jak picie Beer Lao lub Lao Whisky. Nas też ten pierwszy napój urzekł, drugi mniej. Mogliśmy podejrzeć jak Laotańczycy piwkują podczas Święta Narodowego, które hucznie obchodzili 4 grudnia. Skąd to święto? W 1975 roku, król Savang Vatthana, został zmuszony do abdykacji. Laos ogłoszono republiką, a władzę przejął przywódca komunistów, książę Souphanouvong. Do dnia dzisiejszego Laos to kraj gdzie czerwona flaga z sierpem i młotem wisi dosłownie wszędzie. Na domach, urzędach, zabytkach. Wracając jednak do piwa... Na głównym placu tuż obok night marketu rozstawiono scenę. A resztę placu zastawiono stolikami, przy których zasiadały elegancko ubrane laotańskie rodziny wraz ze znajomymi, od czasu do czasu turyści. Beer Lao lało się strumieniami. Z tym, że Laotańczycy dodają do niego lodu... dużo lodu. I w ten sposób mogą dłużej sączyć. Właściciel naszego hotelu wrócił ze świętowania około północy, zresztą tak jak i my. Całkowicie ululany z bananem na twarzy. Generalnie jest to dość ciekawa postać. Któregoś wieczoru, wiedząc, że jesteśmy z Polski czekał na nas w recepcji. Dosyć skrępowany. Laotańczycy są zdecydowanie mniej otwarci niż Tajowie, więc zapytał czy może nam zająć chwilę.
- Pewnie! - odpowiedzieliśmy zgodnie.
Z uśmiechem wyciągnął album i zaczął pokazywać nam zdjęcia ze swojej młodości. Studiował w Kijowie geologię. Potem przez 7 lat pracował na północy Laosu w kopalni szafirów. Nie do końca zrozumieliśmy dlaczego musiał wrócić do LP. W jego oczach widać było tęsknotę za tymi czasami, trochę smutek, żal, ale też radość, że znalazł kogoś komu może pokazać kawałek swojego życia. Próbował z nami gawarić po rosyjsku. Jednak bez większych sukcesów. Tak jak wyżej napisałam, Laotańczycy są raczej zamknięci, cisi, ale jak już się przekonają do przybyszów to stają się przegościnni.
Jeśli chodzi o imprezowanie to dodam, że młodzi turyści wieczorami zbierają się także w owianej legendą Utopii. Byliśmy, widzieliśmy i nie zachwyciliśmy się. Alkohol leje się strumieniami. To miejsce nie ma w sobie nic z Laosu. Pub dla Amerykanów czy Australijczyków żądnych przygód. Nie odnaleźliśmy się tam. Choć muszę przyznać, że gdy w Internecie oglądaliśmy zdjęcia zrobione w Utopii za dnia, to wygląda to całkiem relaksacyjne. W każdym bądź razie, Utopii wieczorową porą mówimy nie. Zdecydowanie nie nasz klimat.
Z kolei naszym naj, naj miejscem w LP jest punkt widokowy na cypelku. Mogliśmy z niego obserwować Mekong i to co się wokół niego dzieje. Wschód i zachód słońca, rybaków, mnichów spacerujących po bamboo bridge. Odpoczywać. Relaksować się. Czuć, że żyjemy. Mogliśmy tam siedzieć godzinami, wpatrywać się w dal i podgryzać bagietkę.
Jak jesteśmy przy bagietkach, to na koniec kulinarnie. :-) Zachęcamy z całego serca do zjedzenia Khao Soi w barze vis a vis kompleksu świątynnego Wat Sene. Bar jest jednak otwarty tylko do 12. Tak więc rano bagieta, a na lunch zupa. Nie jest tak pyszna jak ta w Chiang Mai, ale też niczego sobie. Jedzą tam głównie miejscowi.
W Luang Prabang każdy znajdzie coś dla siebie. Tak bardzo dla siebie, że opuszcza się to miejsce z ciężkim sercem.
PRAKTYCZNIE:
Gdzie zjeść:
Laos pod tym względem jest ogólnie inny niż Tajlandia. Laotańczycy jedzą raczej we własnych domach, stąd w Laotańskich miastach i miasteczkach nie ma tylu barów na każdym kroku. W Luang Prabang warto jednak zajść do kilku miejsc oferujących wyjątkowe doznania smakowe. Oto niektóre z nich:
- Morning food market - najzwyklejszy miejski ryneczek odbywający się na malej uliczce biegnącej od Kitsalat Road do Pałacu Królewskiego (19°53'27.0"N 102°08'01.5"E). Właśnie ta "najzwyklejszość" czyni to miejsce wartym odwiedzenia. Miło jest popatrzeć na zakupowe zwyczaje zwykłych mieszkańców miasta. Można tu dostać praktycznie wszystko: żaby, świeże ryby, mięso, owoce, warzywa, kawę lepszą i gorszą, herbatę i nasze ulubione bagietki. Wszystko w dobrych cenach.
- Night food market - w tym samym miejscu co poranny ryneczek. Coś w rodzaju "jesz ile chcesz" za 15000 kip. Na jednym z wielu identycznych stoisk bierze się plastikowy głęboki talerz i nakładamy tyle ryżu, sajgonek i innych wegetariańskich potraw ile się tylko zmieści. Piszę "wegetariańskich" bo za mięsiwa się płaci dodatkowo. Szczególnie polecam rybę z grilla! Pychotka.
- Bar z laotańską wersją pysznej zupy Khao Soi - umiejscowiony vis a vis świątyni Wat Sene. Miejsce spotkań lokalnej społeczności. Niestety otwarty tylko do 12:00.
- Bar z tradycyjnym laotańskim BBQ - o samym BBQ napisałam już wcześniej, a teraz dam namiary gdzie coś takiego zjeść. Na promenadzie nad Mekongiem w miejscu 19°53'28.4"N 102°07'58.3"E. Koszt takiego "szwedzkiego stołu" to 60000 kip. Bar buduje się i otwiera codziennie o zmroku.
Brak komentarzy
NAPISZ COŚ