Do Luang Prabang przybyliśmy bardzo wcześnie, przed 5 rano. Brudni, głodni, zmęczeni, bez zarezerwowanego hotelu, ale żądni wrażeń. Miasteczko było jeszcze ciemne i głuche. Jeszcze, ponieważ już za chwilę mieliśmy stać się świadkami Tak Bat, czyli słynnej ceremonii ofiarowania mnichom darów. Nie spodziewałam się po tym wydarzeniu jakichś spektakularnych przeżyć, wrażeń, emocji. Niestety nie byłam w błędzie...
Gdy w końcu przybyliśmy na najpopularniejszą wśród turystów ulicę Sakkaline Rd, którą kroczą mnisi, panie ze sticky rice już rozkładały swoje kramy. Na chodniku porozstawiane były małe krzesełka, a zaraz przy nich rozłożone dywany. Te taboreciki były przygotowane przede wszystkim dla turystów, którzy już za chwile mieli tu tłumnie przybyć i zakupić cholernie drogi, jak na warunki laotańskie, ryż.
Ja przysiadłam po drugiej stronie ulicy, na krawężniku. Wojtek ruszył w stronę Wat Sene, aby zrobić mały rekonesans. Nie minęło 15 minut jak usłyszałam dźwięk dzwoneczków. Mnisi szli, zbliżali się. Wyszli na ulicę ze swoich (ponad) 30 klasztorów, aby zbierać dary dla siebie oraz współbratymców. Co rusz przystawali, otwierali swoje bambusowe koszyki, które z minuty na minutę coraz bardziej zapełniały się sticky rice. Podobno to co zbiorą rano jest ich jedynym pożywieniem. Podobno, ponieważ któregoś wieczoru trafiliśmy z Asią (pozdrawiamy!) do przyklasztornego internatu. Jeden z uczniów-mnichów poprosił Aśkę o pomoc w nauce angielskiego, a ona wzięła nas ze sobą i w ten oto sposób odrabialiśmy jego zadanie domowe.
Zasiedliśmy wygodnie w uczelnianych ławeczkach i próbowaliśmy tłumaczyć co i dlaczego ma być wpisane w wykropkowanych miejscach. Chłopak raczej tłumaczeniem nie był zainteresowany. Dla niego ważne było, żebyśmy zrobili za niego zadanie. Ot taki cwaniaczek. :-) Potem zbiegło się jeszcze kilku chłopców w pomarańczowych wdziankach. Wyciągnęłam z kieszeni cukierki i ich poczęstowałam. Gdy wręczałam ostatniego zorientowałam się, że oni przecież jedzą jeden posiłek dziennie. To było bardzo naiwne. Chłopcy ze smakiem wpałaszowali słodycze.
Podczas tego spotkania dowiedzieliśmy się wielu ciekawostek. Okazało się np. że nie każdy dzieciak w pomarańczowym wdzianku jest lub ma być mnichem. Co bogatsi rodzice mogą oddać swoje dziecko do "klasztoru", aby tam zdobywał wiedzę. Szkoły działające przy Watach są dla laotańskich młodzieńców wielką szansą na lepsze życie w przyszłości. Tu uczą się czytać, pisać i poznają języki obce. Czasami nawet podróżują po świecie. Cześć z nich na pewno wykorzysta swoją szansę. Część z nich wróci do swoich rodzin, wiosek, codziennych zajęć. Czas spędzony nad książką do angielskiego w przemiłym towarzystwie pewnie już do końca zostanie w mojej pamięci (i serduchu). Niesamowite jak jesteśmy rożni kulturowo, językowo, a mimo to potrafimy się dogadać, uśmiechać się do siebie i pomagać sobie.
Wracając do porannej ceremonii... Komercja, komercja i jeszcze raz komercja. Zdjęcia z lampą błyskową prosto w oczy mnichów, śmiechy, chichy, głośno i gwarno. Daleko temu wydarzeniu do atmosfery zadumy, dostojności. Ale na pocieszenie dodam, że wystarczy przejść się na poboczne uliczki i jest nieco przyjemniej. Mieliśmy w planach, aby któregoś dnia wstać wcześnie i pójść gdzieś na przedmieścia, żeby zobaczyć ceremonię, w której nie uczestniczą turyści. Nie daliśmy rady...
Mnisi przeszli, a turyści się rozpierzchli do swoich hoteli. Nadszedł czas i na nas. Trzeba znaleźć hotel. Pomimo wczesnej pory, właściciele chętnie otwierali przed nami swoje drzwi. Niestety hotele, które nas interesowały, były zajęte. W końcu znaleźliśmy. Z widokiem na Mekong. Przesympatyczny właściciel zaoferował nam pokój za 20 $ za dobę. Nie zastanawialiśmy się długo, bo jak na tą cenę, warunki były świetne.
Byłam wykończona, więc pierwszą rzeczą jaką zrobiłam był prysznic, a następnie 2 godzinna drzemka. Regeneracja na całego po ciężkiej podróży. Następnie pyszna kawa na tarasie i witaj Luang Prabang!
Miasto jest niesamowite. Piękne, cudowne, powala z nóg. Nie przesadzam. Zupełnie nie przypomina azjatyckich miast, z którymi mieliśmy wcześniej do czynienia. Czyste, bez reklam i kabloteki, z zachwycającą kolonialną zabudową. I jeszcze ten spokój. Taki dziwny, przyjemny spokój. Wszystko razem wzięte do kupy sprawiło, że czuliśmy się w tym miejscu rewelacyjnie. Jest to jedno z tych miejsc gdzie moglibyśmy zamieszkać. Tęsknimy za nim... Tyle oderwania od rzeczywistości!
Pierwszy dzień przeznaczyliśmy na świątynie i powolne krzątanie się po mieście, ale zanim ruszyliśmy na podbój miasta, trzeba było się posilić. A od czego zaczyna się dzień w Laosie? Od bagietek oczywiście, czyli spuścizny po Francuzach, którzy w XIX w. wkroczyli do Laosu. Królestwo Miliona Słoni swoją niepodległość i niezależność odzyskało w 1954 roku. Po Francuzach zostały oczywiście pyszne bagietki oraz architektura, która zachwyca każdego kto zawita do Luang Prabang.
Z pełnymi brzuchami ruszyliśmy zwiedzać miasto, które nota bene jest niewielkie.
Zaczęliśmy od okolic Ko Kham, czyli Muzem Pałacu Królewskiego przedstawiającego historię miasta. Do muzeum nie weszliśmy, pokręciliśmy się trochę po ogrodach, zajrzeliśmy do pobliskiej świątyni i ruszyliśmy dalej. To była nasza pierwsza laotańska świątynia. Z zewnątrz i wewnątrz prezentuje się genialnie. Wszystko wręcz ocieka złotem. A zdobienia przyprawiają o zawrót głowy. Zaczęło się ciekawie.
Następnie skierowaliśmy nasze kroki do Wat Xieng Thong (Świątynia Złotego Miasta) - najbardziej zachwycającego kompleksu świątynnego w całym mieście. Powstanie Wat Xieng Thong oficjalnie datuje się na XVI wiek. Legenda mówi, że kamień węgielny położyło dwóch pustelników w sąsiedztwie rosnącego w tym miejscu drzewa. Drzewo to zostało upamiętnione w postaci sztukaterii na tylnej ścianie świątyni. Wygląda niesamowicie. Tysiące malutkich, kolorowych szkiełek układających się w pełen obraz. Jeden z cudów, które będąc w Luang Prabang trzeba zobaczyć. Świątynia generalnie jest niesamowita. Widziałam dziesiątki świątyń buddyjskich, ale zapamiętałam wnętrza tylko kilku. I to jest właśnie jedno z tych wnętrz. Zamykam oczy i znowu tam jestem. Raczej ciemno i mrocznie. Bardzo mistycznie, cicho. Ciemne (czarne) ściany pokryte złotymi malowidłami i wizerunek Buddy, który oczywiście dominuje nad niewielkim wnętrzem.
Cały kompleks świątynny składa się z ponad 20 budynków, w tym licznych stup i biblioteki. Jednym z ciekawszych jest znajdująca się przy wschodniej bramie królewska kaplica pogrzebowa, gdzie eksponowane są m.in.: urny królewskie, akcesoria pogrzebowe i przede wszystkim pozłacany karawan pogrzebowy króla Sisavang Vong. Ściany zewnętrzne kapliczki są dekorowane gigantycznymi drewnianymi i pozłacanymi panelami, na których przedstawione są sceny z dzieła epickiego „Ramajana”. Jest moc.
Warto też zwrócić uwagę na dach głównej świątyni. Jest on piętrowy i bardzo nisko opuszczony. Podobno symbolizuje to buddyjską kosmologię. Jest to zresztą jedna z głównych cech laotańskiego budownictwa sakralnego. Inną ciekawostką jest to, że w najwyższym punkcie dachu prawie każdej ze świątyń, wznosi się strzelista iglica (dok so fa – „bukiet kwiatów”), symbolizująca świętą górę Meru. Krawędzie dachów są natomiast ozdobione płomieniami, na których znajdują się haczyki mające za zadanie wyłapywanie złych duchów opuszczających się na świątynię.
Wcisnęliśmy się jeszcze do kilku świątyń. W mieście jest ich, jak wcześniej wspomniałam, ok. trzydzieści, więc nie ma sensu opisywać każdej z nich. Wybrałam te, które zrobiły na mnie największe wrażenie, czyli te do których moim zdaniem musicie zajrzeć będąc w LP.
Pozostałe świątynie nie zrobiły na nas jakiegoś piorunującego wrażenia. Po prostu kolejne ładne świątynie buddyjskie. Aczkolwiek niektóre z nich są niezwykle ważne dla buddystów jak np. Wat Visoun - kamienna stupa, która akurat podczas naszego pobytu była w remoncie, czy też niezwykle fotogeniczna Wat Sene.
Oczywiście nie samą modlitwą żyje się w Luang Prabang, o czym postaramy się Was przekonać w następnych postach... Może przekonamy Was na tyle, że sami tam ruszycie. :-)
PRAKTYCZNIE:
Główne atrakcje miasta:
- Wat Xieng Thong - Najładniejsza i najważniejsza świątynia w mieście, położona prawie na skraju cypla. Wstęp kosztuje 20 000 kip.
- Wat Sene - Ładna i fotogeniczna w połowie drogi między Wat Xieng Thong i Pałacem. Rano przy jej murach zbiera się najwięcej paparazzi czychających na rozpoczęcie ceremonii Tak Bat. Wstęp darmowy.
- Wat Visoun - Kamienna stupa i świątynia po drugiej stronie Phousi Mountain, więc trochę na uboczu. Podczas naszej wizyty w remoncie.
- Mount Phou Si - Góra, na której zbudowano niewielką złotą stupę, skąd rozpościera się genialny widok na miasto, Mekong i okoliczne góry. Najlepiej przyjść tu przed zachodem słońca. Bilet kosztuje 10 000 kip.
- Pałac Królewski, muzeum i świątynia Haw Pha Bang - W muzeum nie byliśmy, ale przedstawiono w nim historię Luang Prabang i kulturę laotańską. Wstęp kosztuje 30 000 kip, godziny otwarcia 8:00-11:30 i 13:30-16:00. Pamiętać trzeba o właściwym stroju zakrywającym ramiona i kolana (jak wszędzie).
- Punkt widokowy na cyplu - nasze ulubione miejsce w LP, ale o tym więcej w kolejnym poście. :-)
W całym centrum miasta jest od groma pensjonatów. Podzielę się tutaj swoimi notatkami dot. miejsc na nocleg, które sporządziliśmy jeszcze przed wyjazdem. Standard który by nas w pełni satysfakcjonował zaczynał się od 20 $ za dwójkę. Podane lokalizacje odnoszą się do oznaczeń Hobo Maps (link):
- Chansavang Guesthouse – Agoda 7,4/10, Trip 4/5. Lokalizacja FM122. Klimatyzacja, pokoje z łazienką (prysznic). Bezpłatna woda butelkowana.
- ! Cold River Guest House – Agoda 7,7/10, Trip 4,5/5. Lokalizacja FN125 (blisko mostu motocyklowego). Klimatyzacja, pokoje z łazienką (prysznic), bardzo schludne, nowe pokoje. Taras z widokiem na rzekę.
- ! View Khem Khong Guesthouse – Agoda 8,6/10, Trip 4,5/5. Lokalizacja FI122 (na turystycznej ulicy). Klimatyzacja, pokoje z łazienką (prysznic), bardzo schludne, przestronne, nowe pokoje. Taras z widokiem na Mekong.
- Salakphet Guesthouse – Agoda 7,4/10, Trip 3,5/5. Lokalizacja FJ123. Klimatyzacja, pokoje z łazienką (prysznic), standard podobny do Chansavang GH.
- Sanaphay Guesthouse – Agoda 8,5/10, Trip 5/5 (6 opinii). Lokalizacja FI122. Klimatyzacja, pokoje z łazienką (prysznic), standard podobny do Chansavang GH.
- A Tee Guesthouse – Agoda 7,7/10, Trip 4/5. Lokalizacja FO123 (trochę dalej od centrum). Klimatyzacja, pokoje z łazienką (prysznic), skromne ale czyste pokoje, darmowa kawa i herbata.
- ! Pakam Guest House – Agoda 7,8/10, Trip 4/5. Lokalizacja FK120 (boczna uliczka blisko pałacu królewskiego). Klimatyzacja, pokoje z łazienką (prysznic), czyste i ładne pokoje, darmowa kawa i herbata.
- ! Souk Lan Xang Guest House – Hostelworld 9,1/10, Trip 4,5/5. Lokalizacja FH124. Klimatyzacja, pokoje z łazienką (prysznic), bardzo schludne, przestronne, nowe pokoje.
- ! Tha Heua Me Guest House - Agoda 7,2/10, Trip 4/5. Lokalizacja FK119 (kilkadziesiąt metrów od night market'u). Klimatyzacja, pokoje z łazienką (prysznic), bardzo czysto, taras z widokiem na mekong, na którym można wypić darmową kawę lub herbatę. Nocowaliśmy tam i gorąco polecamy to miejsce! Za dwójkę płaciliśmy 20 $.
Transport:
- W obrębie miasta piechotą. Jest na tyle małe, że nie trzeba poruszać się tuk-tuk'ami.
- W mieście znajdują się dwa dworce autobusowe: North Bus Station i South Bus Station Z pierwszego kursują autobusy do Chiang Mai, Udomxai, Luang Namtha, Nong Khiaw, itp. Z drugiego dojedziemy do Vang Vieng, Vientiane, itp. Po dokładne informacje i rozkłady jazdy odsyłam znowu do strony hobomaps (link).
- Do miejsc położonych blisko Luang Prabang, takich jak Kuang Si Waterfalls lub Elephant Camp, najłatwiej dostać się skuterem lub tuk-tukiem, ale o tym więcej w kolejnych postach.
Gdzie kupowaliście tą Mugge.Czy na tej stronie www.mugga.pl
OdpowiedzUsuńDokładnie od tego sprzedawcy, z tym że na allegro. Było chyba troszkę taniej niż przez ich sklep internetowy.
Usuń