Dzień zaczął się jak zwykle - wcześnie rano. Kawa, bagietka i poszukiwanie transportu. Tym razem naszym celem była łódź. Chcieliśmy dostać się do Pak Ou Caves. Początek poszukiwań nie był zbyt zachęcający. Co prawda łodzi jest sporo, ale z chętnymi na rejs już gorzej. Mogliśmy wynająć łódź tylko dla siebie, ale cena była zaporowa. Postanowiliśmy poczekać. Opłacało się. Po niespełna 30 minutach pojawiły się trzy Niemki i tak oto w piątkę ruszyliśmy.
W tym dniu od rana niebo było bezchmurne, więc widoki rozpieszczały. W trakcie dwugodzinnego rejsu w górę rzeki mieliśmy niepowtarzalną możliwość obserwowania życia codziennego Laotańczyków. Prace w polu, rzeczne pranie ubrań, łowienie ryb, czy bawiące się nad rzeką dzieciaki. Cały czas coś się działo.
Doświadczyliśmy też niestety widoku słoni przywiązanych łańcuchami, które nosiły ciężkie bale drewna. To akurat był średnio przyjemy widok, podobno jednak dość częsty ...
Zanim dobiliśmy do jaskini czekał nas postój w tzw. whisky village, czyli niewielkiej miejscowości, w której tworzy się pyszne alkohole. Oczywiście można testować. Wino białe, różowe, czerwone, ale także nieco mocniejsze trunki. Genialne wyglądały butle wypełnione mocnym żółtym alkoholem, w którym zatopione były jadowite węże czy skorpiony. Jak to cudo smakowało? Nie zdecydowaliśmy się spróbować, ale podobno jest cholernie mocne.
Generalnie Laotańczycy uwielbiają wszystko co wysoko procentowe. Przekonaliśmy się o tym nie raz. :) A i co ważne: jeśli jesteście amatorami takich trunków zaopatrzcie się w nie własnie w whisky village. Można je tam kupić zdecydowanie taniej. Zresztą nie tylko trunki wyskokowe. Wioska oferuje także dużo rękodzieła, jak np. drewniana biżuteria czy tkane na miejscu chusty.
Ogólnie to whisky village pozytywnie nas zaskoczyła. Spodziewaliśmy się tam mega cepelii i tłumów, a było całkiem przyjemnie. W godzinach w jakich my przybiliśmy do brzegu, było niewielu turystów. Od czasu do czasu spotykaliśmy dzieciaki, które bardzo chętnie pozowały do zdjęć.
Po jakiś 40 minutach znowu siedzieliśmy na łodzi, a wiatr rozwiewał nasze włosy. Z każdym kilometrem widoki były coraz piękniejsze, bo i krajobraz stawał się bardziej zróżnicowany.
Następny przystanek był tym docelowym - Pak Ou Caves. Łódź zacumowała. Wypakowaliśmy się z niej zgrabnie i w górę.
Historia tego miejsca zaczyna się już w połowie VIII w., kiedy Laotańczycy przenieśli się tu z południowych Chin. Początkowo Pak Ou było miejscem kultu bożka Phi oraz duchów natury. W XVI w. rodzina królewska przeszła na buddyzm i w ten oto sposób Pak Ou stało się miejscem kultu Buddy. Do 1975 r. król, wraz z mieszkańcami Luang Prabang, wybierali się w coroczną pielgrzymkę do Pak Ou. Była to część noworocznych ceremonii. Z tej okazji artyści z dworu królewskiego tworzyli rzeźby przedstawiające Buddę. Większość wizerunków Buddy pochodzi więc z okresu XVIII-XX w. Dodam, że Pak Ou to w sumie dwie jaskinie: Położona niżej Tham Ting oraz położona wyżej Tham Theung.
Zaczęliśmy od bardziej popularnej wśród turystów jaskini Tham Ting. W zasadzie dzieliło nas od niej kilkadziesiąt schodków. Po chwili już w niej staliśmy, otoczni setkami wizerunków Buddy. Łącznie w dolnej i górnej jaskini rzeźb jest ok. 4000. Są wykonane z drewna, z rogów zwierząt, brązu czy ceramiki. Część jest wykonana z żywicy, która następnie jest pokrywana czarnym lub czerwonym lakierem, a na koniec tak wykonane rzeźby pokrywa się złotem. Oprócz wizerunków Buddy, które swoją drogą zebrane gromadnie wyglądają zjawiskowo, w centralnym punkcie jaskini wznosi się ołtarz. Tu właśnie Laotańczycy składają w ofierze kwiaty i palą świece. Nie zabrakło także stup i lwa strzegącego wejścia do jaskini. Miejsce ma w sobie bez wątpienia coś magicznego, mistycznego. Rzeźby, kwiaty, palące się świece, zapach kadzideł, a w dole zapierający dech widok na Mekong, Nam Ou River i otaczające je klify... miejsce jak z innego świata.
Następnie skierowaliśmy nasze kroki do jaskini położonej wyżej. Ten kto ma słabszą kondycje może się trochę zmęczyć. Po 5 minutach byliśmy u góry. Na dzień dobry zobaczyliśmy masywne drewniane drzwi, kiedyś pięknie zdobione, oraz siedzącego na piedestale przygrubawego Buddę.
No to co? Wchodzimy.
Ciemno jak wiadomo gdzie. I tu pomocne przydały się latarki w telefonach. Wnętrze jaskini jest zdecydowanie skromniejsze. Warto zwrócić uwagę na ściany groty. Kto bardziej spostrzegawczy dostrzeże malowidła. Z lewej strony rzeźbiony drewniany kanał oraz miniatura domu do uroczystego mycia rzeźb Buddy. Całość jest udekorowana laotańskimi motywami. W głębi jaskini znajdują się oczywiście rzeźby przedstawiające Buddę... największa mierzy 1,5 m, najmniejsze natomiast są wielkości ok. 10 cm.
Po przyjemnie spędzonej godzinie z powrotem zawitaliśmy do naszego okrętu, a po 14:00 byliśmy z powrotem w Luang Prabang.
Podsumowując... Z ręka na sercu polecam Pak Ou. Jeśli nie dla jaskiń, to z pewnością dla rejsu, podczas którego siedzi się z rozdziawionymi ustami. Rewelacyjne przeżycie. Jesteśmy bardzo, bardzo zadowoleni, że zdecydowaliśmy się na tą wycieczkę..
PRAKTYCZNIE:
Zanim dobiliśmy do jaskini czekał nas postój w tzw. whisky village, czyli niewielkiej miejscowości, w której tworzy się pyszne alkohole. Oczywiście można testować. Wino białe, różowe, czerwone, ale także nieco mocniejsze trunki. Genialne wyglądały butle wypełnione mocnym żółtym alkoholem, w którym zatopione były jadowite węże czy skorpiony. Jak to cudo smakowało? Nie zdecydowaliśmy się spróbować, ale podobno jest cholernie mocne.
Generalnie Laotańczycy uwielbiają wszystko co wysoko procentowe. Przekonaliśmy się o tym nie raz. :) A i co ważne: jeśli jesteście amatorami takich trunków zaopatrzcie się w nie własnie w whisky village. Można je tam kupić zdecydowanie taniej. Zresztą nie tylko trunki wyskokowe. Wioska oferuje także dużo rękodzieła, jak np. drewniana biżuteria czy tkane na miejscu chusty.
Ogólnie to whisky village pozytywnie nas zaskoczyła. Spodziewaliśmy się tam mega cepelii i tłumów, a było całkiem przyjemnie. W godzinach w jakich my przybiliśmy do brzegu, było niewielu turystów. Od czasu do czasu spotykaliśmy dzieciaki, które bardzo chętnie pozowały do zdjęć.
Po jakiś 40 minutach znowu siedzieliśmy na łodzi, a wiatr rozwiewał nasze włosy. Z każdym kilometrem widoki były coraz piękniejsze, bo i krajobraz stawał się bardziej zróżnicowany.
Następny przystanek był tym docelowym - Pak Ou Caves. Łódź zacumowała. Wypakowaliśmy się z niej zgrabnie i w górę.
Historia tego miejsca zaczyna się już w połowie VIII w., kiedy Laotańczycy przenieśli się tu z południowych Chin. Początkowo Pak Ou było miejscem kultu bożka Phi oraz duchów natury. W XVI w. rodzina królewska przeszła na buddyzm i w ten oto sposób Pak Ou stało się miejscem kultu Buddy. Do 1975 r. król, wraz z mieszkańcami Luang Prabang, wybierali się w coroczną pielgrzymkę do Pak Ou. Była to część noworocznych ceremonii. Z tej okazji artyści z dworu królewskiego tworzyli rzeźby przedstawiające Buddę. Większość wizerunków Buddy pochodzi więc z okresu XVIII-XX w. Dodam, że Pak Ou to w sumie dwie jaskinie: Położona niżej Tham Ting oraz położona wyżej Tham Theung.
Zaczęliśmy od bardziej popularnej wśród turystów jaskini Tham Ting. W zasadzie dzieliło nas od niej kilkadziesiąt schodków. Po chwili już w niej staliśmy, otoczni setkami wizerunków Buddy. Łącznie w dolnej i górnej jaskini rzeźb jest ok. 4000. Są wykonane z drewna, z rogów zwierząt, brązu czy ceramiki. Część jest wykonana z żywicy, która następnie jest pokrywana czarnym lub czerwonym lakierem, a na koniec tak wykonane rzeźby pokrywa się złotem. Oprócz wizerunków Buddy, które swoją drogą zebrane gromadnie wyglądają zjawiskowo, w centralnym punkcie jaskini wznosi się ołtarz. Tu właśnie Laotańczycy składają w ofierze kwiaty i palą świece. Nie zabrakło także stup i lwa strzegącego wejścia do jaskini. Miejsce ma w sobie bez wątpienia coś magicznego, mistycznego. Rzeźby, kwiaty, palące się świece, zapach kadzideł, a w dole zapierający dech widok na Mekong, Nam Ou River i otaczające je klify... miejsce jak z innego świata.
Następnie skierowaliśmy nasze kroki do jaskini położonej wyżej. Ten kto ma słabszą kondycje może się trochę zmęczyć. Po 5 minutach byliśmy u góry. Na dzień dobry zobaczyliśmy masywne drewniane drzwi, kiedyś pięknie zdobione, oraz siedzącego na piedestale przygrubawego Buddę.
No to co? Wchodzimy.
Ciemno jak wiadomo gdzie. I tu pomocne przydały się latarki w telefonach. Wnętrze jaskini jest zdecydowanie skromniejsze. Warto zwrócić uwagę na ściany groty. Kto bardziej spostrzegawczy dostrzeże malowidła. Z lewej strony rzeźbiony drewniany kanał oraz miniatura domu do uroczystego mycia rzeźb Buddy. Całość jest udekorowana laotańskimi motywami. W głębi jaskini znajdują się oczywiście rzeźby przedstawiające Buddę... największa mierzy 1,5 m, najmniejsze natomiast są wielkości ok. 10 cm.
Po przyjemnie spędzonej godzinie z powrotem zawitaliśmy do naszego okrętu, a po 14:00 byliśmy z powrotem w Luang Prabang.
Podsumowując... Z ręka na sercu polecam Pak Ou. Jeśli nie dla jaskiń, to z pewnością dla rejsu, podczas którego siedzi się z rozdziawionymi ustami. Rewelacyjne przeżycie. Jesteśmy bardzo, bardzo zadowoleni, że zdecydowaliśmy się na tą wycieczkę..
PRAKTYCZNIE:
- Sterników należy wypatrywać przy brzegu Mekongu na wysokości Kitsalat Road i Pałacu Królewskiego.
- Łączny koszt wynajęcia łodzi to przy pięciu osobach ok. 400 000 kip, co daje 80 000 kip za osobę (na dzień pisania posta ok. 40 zł).
- Wstęp do Pak Ou....
- Do jaskiń płynie się niecałe 2 h, z powrotem krócej bo ok. 1-1,5 h.
- Rejs może być świetną alternatywą dla kogoś kto celowo odpuścił sobie 2-dniowy trejs Mekongiem z Ban Houayxay do Luang Prabang. Widoki przepiękne.
Piękne jaskinie :) Zazdroszczę takiej wycieczki.
OdpowiedzUsuń