Dni spędzone w Luang Prabang minęły bardzo przyjemnie, ale wiadomo - wszystko co dobre szybko się kończy.
Naszym następnym celem było niewielkie miasteczko Nong Khiaw. Miało to być nasze pierwsze spotkanie z tym Laosem, na który tak bardzo czekaliśmy. Laosem nie skażonym postępem cywilizacyjnym, otoczonym tylko dziką dżunglą i strzelistymi szczytami gór.
Z samego rana (wg nas) pojechaliśmy na północny dworzec autobusowy - odpowiednio wcześniej, żeby bezproblemowo zakupić bilety na autobus odjeżdżający o 9:00. Tu uwaga, nie dajcie się naciągnąć i nie kupujcie biletów na tzw. VIP busy w agencjach turystycznych, ponieważ i tak najprawdopodobniej wsadzą was w minibusa, który odjeżdża z dworca północnego. Naszymi towarzyszami podczas podróży do Nong Khiaw była starszawa para Austriaków, która zaopatrzyła się w bilety w jednym z takich biur. Niestety musieli załadować się na brudną, wypchaną po brzegi pakę, razem z nami. Byli wielce zdziwieni i zniesmaczeni, a dodam, że zapłacili z 2 razy tyle co my. Wyglądali przekomicznie okazując swoje niezadowolenie. No bo przecież jechali upchani jak sardynki, wdychając kurz z drogi i dym papierosowy. Taki Laos bez ściemy. Jednak wiadomo, każdy ma jakiś styl podróżowania i nie zawsze łatwo akceptuje jego zmianę. Z tego względu troszkę było mi ich szkoda. Pani Austriaczka była tak oszołomiona, że całą podroż przesiedziała opatulona z góry na dół. Chusta na nosie i ustach (to akurat było konieczne na niewyasfaltowanych odcinkach drogi), chusta na szyi, bluza, długie spodnie, okulary przeciwsłoneczne, plecak mocno przyciśnięty do piersi. Spodziewała się pewnie klimatyzowanego mini vana marki Mercedes. Biedna, musiała cierpieć ponieważ było naprawdę ciepło.
Do Nong Khiaw z Luang Prabang jedzie się ze 3-4 godziny i uprzedzam, że podróż nie należy do komfortowych. Siedzieliśmy ściśnięci jeden przy drugim, pod nogami mieliśmy worki z warzywami, owocami i kto wie czym jeszcze, a że drogi w Laosie nie należą do najlepszych to co rusz podskakiwaliśmy na mało wygodnej ławce. Chociaż zawsze mogło być gorzej... Dla niektórych zabrakło nawet miejsc siedzących. No ale dotarliśmy. Cali i zdrowi.
Nong Khiaw przywitało nas laotańskim przemówieniem propagandowym, płynącym z poustawianych wzdłuż ulicy głośników i piękną pogodą. Postanowiliśmy wykorzystać fakt, że niebo jest błękitne i po zostawieniu tobołków w hotelu ruszyliśmy szybko na punkt widokowy. Dodam, że w miasteczku jest sporo noclegowni, zarówno tych droższych jak i tych budżetowych. Początkowo w planie mieliśmy domek nad rzeką z hamaczkiem, zachodem słońca i tego typu bajerami, ale koniec końców zdecydowaliśmy się na hotel bez takich atrakcji. Po pierwsze było taniej, po drugie chyba ktoś nad nami czuwał ponieważ w nocy strasznie się rozpadało i w tej sytuacji domek z widokiem na rzekę nie należałby do najlepszych rozwiązań.
Punkt widokowy okazał się rewelacyjny. Co prawda droga była dosyć męcząca (ok. 1,5 h w górę), ale się opłacało. Panorama rozciągająca się ze szczytu jest oszałamiająca. Daleko w dole Nong Khiaw w pełnej krasie, meandrująca Nam Ou River, a wokół góry, wysuszone o tej porze roku pola ryżowe i dzika dżungla. O to chodziło!
Schodzenie zajęło nam z 50 minut, ale pod koniec przyspieszyliśmy, bo pogoda zaczęła się gwałtownie zmieniać na gorsze. Uważnie stawialiśmy krok za krokiem, ponieważ o wypadek na tej ścieżce jest niezwykle łatwo. Kamloty, gałęzie, a gdzieniegdzie błocko. Trzeba uważać.
Szczerze napiszę, że nieco się spociliśmy, więc pierwszą czynnością jaką wykonaliśmy po powrocie była kąpiel. I uprzedzę pytanie - Tak, była ciepła woda.
Po krótkim oporządzeniu ruszyliśmy złowić jakieś pyszne jedzenie. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że restauracje są sporo droższe niż w Luang Prabang. Poza tym spodziewałam się odcięcia od cywilizacji, a tu niespodzianka! Ameryka już jedna nogą wdepnęła do tej niewielkiej miejscowości. Po raz pierwszy podczas naszej azjatyckiej przygody podano nam nóż i widelec. Nóż!!! To było... dziwne.
W nocy zaczęło padać. Nie był to wiosenny deszczyk w europejskim wydaniu. To była tropikalna ulewa. Taka prawdziwa, przez duże U. Ściana wody napierała z nieba. Rano, no ok. godziny 11, na chwilę przerwa. Wykorzystaliśmy ten moment na śniadanie. Udaliśmy się do restauracyjki o wdzięcznej nazwie Mackara, położonej jakieś 10 minut piechotą od centrum w stronę jaskiń. Kucharka, kelnerka, matka i żona w jednym przywitała nas szczerym uśmiechem. Zjedliśmy pyszny, otoczony w jajku i usmażony sticky rice, a zapiliśmy to cudownie aromatyczną laotańską kawą.
Gdy tak sobie konsumowaliśmy, dzieciaki gospodyni zdążyły wrócić do domu ze szkoły. Rzuciły w kąt plecaki, włączyły tv i rozłożyły się na wielkim łożu ulokowanym zaraz przy naszym stoliku. Ot, taki swojski klimat. Jedzenie było tak pyszne, że obiecaliśmy, iż wrócimy na obiad. Z tym, że ze spełnieniem tej obietnicy było ciężko. Od godziny 13 znowu lało, lało i lało. No ale cóż - obiecaliśmy, że przyjdziemy. Tak więc z worków na śmieci zrobiliśmy sobie peleryny, nałożyliśmy japonki i ruszyliśmy na obiadokolację. Dodam, że było już ciemno, bardzo ciemno. Jednak dotarliśmy. Pomimo prowizorycznych peleryn dość mocno przemoczeni. Zdziwienie właścicieli było ogromne gdy nas zobaczyli. Chyba sami nie wierzyli w to co ujrzeli. Dwoje ludzi w niebieskich workach na śmieci. Kosmici. Wyglądaliśmy jak z innego świata, a z nieba wciąż lał się strumień wody. Zamówiliśmy jedzenie, a na rozgrzewkę właściciel polał nam po szklance lao whisky. Mocne jak cholera. Myślałam, że mnie od środka wypali. Ogień.
Krótką, poranną przerwę pomiędzy jedną, a drugą ulewą wykorzystaliśmy (oprócz konsumpcji) na kręcenie się po miejscowości. Początkowo był plan wypożyczenia rowerów i dłuższej przejażdżki, ale pogoda była zbyt niepewna na taka przygodę. Rowery sobie odpuściliśmy. Jak się okazało, zrobiliśmy dobrze.
Większą cześć czasu spędziłam na tarasie gapiąc się jak leje i pijąc kawę. No, ale ile można patrzeć na deszcz. Wybawieniem okazała się Herbal Steam Bath w Sabai Sabai. To było cudowne urozmaicenie dnia. Ruch był spory. Turyści i miejscowi. Kobiety w Laosie do sauny wchodzą owinięte w specjalne "szale". I dodam, że są one zdecydowanie bardziej wytrwałe ode mnie. Umówmy się jednak - pewnie są bardziej doświadczone. Miejsce jest rewelacyjne, a właściciel przesympatyczny. Oprócz sauny można skorzystać z rożnego rodzaju masaży. My zostaliśmy przy saunie i pysznej herbatce.
Następny dzień nie przywitał nas deszczem. Przyjęłam to jako dobry znak. Co robimy? Oczywiście wykorzystujemy ten moment i idziemy do owianych legendą jaskiń. Centrum Nong Khiaw i jaskinie dzieli 2-3 km, głównie asfaltową drogą. Za małą wioską i polami ryżowymi trzeba skręcić w prawo, przejść prowizorycznym mostkiem przez rzekę i voila. Są strzałki.
Ludność Laosu podczas wojny wietnamskiej nie miała łatwo. Zginęło wielu Laotańczyków, do dziś ginie chodząc po zaminowanej dżungli.
W latach 1964-1973 USA, w pięciuset osiemdziesięciu tysiącach nalotów, zrzuciły na Laos ponad dwa miliony ton bomb (!), czyli dwukrotnie więcej niż spadło na faszystowskie Niemcy w okresie drugiej wojny światowej. Zbombardowano piętnaście z osiemnastu prowincji Laosu, przy czym najdotkliwiej północną Xieng Khouang i południową Saravane. Ich terytoria pokrywały się bowiem z początkowym i końcowym odcinkiem szlaku Ho Chi Minha, czyli arterii, którą płynęły posiłki z północnego do południowego Wietnamu. W przeliczeniu na liczbę mieszkańców tego niewielkiego kraju, na Laotańczyków spadło najwięcej bomb w historii ludzkości. Okolice Nong Khiaw również należały do smutnej kategorii obszarów, które najbardziej ucierpiały podczas tej bezsensownej wojny.
Podczas "zwiedzania" jaskini, która w czasie wojny była szpitalem polowym towarzyszył nam młody mieszkaniec pobliskich wioski. Opowiedział nieco o trudnych momentach laotańskiej historii, a skwitował - tu nienawidzi się Amerykanów, zabili wielu ludzi.
A potem dodał, że Tajowie też nie są zbyt lubiani. Ponadto dowiedzieliśmy się, że dziewczyna musi znaleźć męża do 20 roku życia. Potem jest już ciężko, bardzo ciężko z kandydatami. Jak nasz przewodnik dowiedział się, że 20-te urodziny obchodziłam już dawno temu to stwierdził, że jestem stara. No cóż, pewnie jest w tym trochę prawdy. Gdy tak z nim rozmawialiśmy dało się wyczuć, że chłopak chciałby wyrwać się ze swojej rodzinnej miejscowości, że marzy mu się wilki świat. Pytał gdzie mieszkamy, co robimy, próbował wyobrazić sobie jak duża jest Warszawa, ale szło mu to marnie. Wypytywał nas o Paryż, o którym swoją drogą zbyt wiele nie wiemy. Wiedział o świecie zaskakująco dużo. Wiedzę czerpał z rozmów odbytych z turystami i ze zdjęć znalezionych w Internecie. Szukał ucieczki od szarości dnia codziennego. Ta rozmowa, od której początkowo staraliśmy się uciec, dużo nam dała. Na pewno szybko o niej nie zapomnimy. .
Czas w Nong Khiaw minął bardzo szybko. Szkoda, że jeden z dni zajęło man gapienie się na ulewę, ale w sumie nie ma co narzekać, mogło padać przez cały pobyt. Zrelaksowaliśmy się, wypoczęliśmy od zgiełku, wyciszyliśmy się. Przed wyjazdem do Laosu, na jednym z blogów czytaliśmy, że Luang Prabang jest dla niedzielnych turystów, do Nong Khiaw docierają tylko sobotni turyści, a prawdziwi twardziele jadą do wioski Muang Ngoi Neua (cytat z bloga nasigoreng.pl). Postanowiliśmy to zweryfikować i też się tam wybrać.
Czy niedzielni turyści już tam dotarli? Na to pytanie odpowiem w następnym poście...
PRAKTYCZNIE:
Dojazd z Luang Prabang do Nong Khiaw:
Nong Khiaw przywitało nas laotańskim przemówieniem propagandowym, płynącym z poustawianych wzdłuż ulicy głośników i piękną pogodą. Postanowiliśmy wykorzystać fakt, że niebo jest błękitne i po zostawieniu tobołków w hotelu ruszyliśmy szybko na punkt widokowy. Dodam, że w miasteczku jest sporo noclegowni, zarówno tych droższych jak i tych budżetowych. Początkowo w planie mieliśmy domek nad rzeką z hamaczkiem, zachodem słońca i tego typu bajerami, ale koniec końców zdecydowaliśmy się na hotel bez takich atrakcji. Po pierwsze było taniej, po drugie chyba ktoś nad nami czuwał ponieważ w nocy strasznie się rozpadało i w tej sytuacji domek z widokiem na rzekę nie należałby do najlepszych rozwiązań.
Punkt widokowy okazał się rewelacyjny. Co prawda droga była dosyć męcząca (ok. 1,5 h w górę), ale się opłacało. Panorama rozciągająca się ze szczytu jest oszałamiająca. Daleko w dole Nong Khiaw w pełnej krasie, meandrująca Nam Ou River, a wokół góry, wysuszone o tej porze roku pola ryżowe i dzika dżungla. O to chodziło!
Schodzenie zajęło nam z 50 minut, ale pod koniec przyspieszyliśmy, bo pogoda zaczęła się gwałtownie zmieniać na gorsze. Uważnie stawialiśmy krok za krokiem, ponieważ o wypadek na tej ścieżce jest niezwykle łatwo. Kamloty, gałęzie, a gdzieniegdzie błocko. Trzeba uważać.
Szczerze napiszę, że nieco się spociliśmy, więc pierwszą czynnością jaką wykonaliśmy po powrocie była kąpiel. I uprzedzę pytanie - Tak, była ciepła woda.
Po krótkim oporządzeniu ruszyliśmy złowić jakieś pyszne jedzenie. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że restauracje są sporo droższe niż w Luang Prabang. Poza tym spodziewałam się odcięcia od cywilizacji, a tu niespodzianka! Ameryka już jedna nogą wdepnęła do tej niewielkiej miejscowości. Po raz pierwszy podczas naszej azjatyckiej przygody podano nam nóż i widelec. Nóż!!! To było... dziwne.
W nocy zaczęło padać. Nie był to wiosenny deszczyk w europejskim wydaniu. To była tropikalna ulewa. Taka prawdziwa, przez duże U. Ściana wody napierała z nieba. Rano, no ok. godziny 11, na chwilę przerwa. Wykorzystaliśmy ten moment na śniadanie. Udaliśmy się do restauracyjki o wdzięcznej nazwie Mackara, położonej jakieś 10 minut piechotą od centrum w stronę jaskiń. Kucharka, kelnerka, matka i żona w jednym przywitała nas szczerym uśmiechem. Zjedliśmy pyszny, otoczony w jajku i usmażony sticky rice, a zapiliśmy to cudownie aromatyczną laotańską kawą.
Gdy tak sobie konsumowaliśmy, dzieciaki gospodyni zdążyły wrócić do domu ze szkoły. Rzuciły w kąt plecaki, włączyły tv i rozłożyły się na wielkim łożu ulokowanym zaraz przy naszym stoliku. Ot, taki swojski klimat. Jedzenie było tak pyszne, że obiecaliśmy, iż wrócimy na obiad. Z tym, że ze spełnieniem tej obietnicy było ciężko. Od godziny 13 znowu lało, lało i lało. No ale cóż - obiecaliśmy, że przyjdziemy. Tak więc z worków na śmieci zrobiliśmy sobie peleryny, nałożyliśmy japonki i ruszyliśmy na obiadokolację. Dodam, że było już ciemno, bardzo ciemno. Jednak dotarliśmy. Pomimo prowizorycznych peleryn dość mocno przemoczeni. Zdziwienie właścicieli było ogromne gdy nas zobaczyli. Chyba sami nie wierzyli w to co ujrzeli. Dwoje ludzi w niebieskich workach na śmieci. Kosmici. Wyglądaliśmy jak z innego świata, a z nieba wciąż lał się strumień wody. Zamówiliśmy jedzenie, a na rozgrzewkę właściciel polał nam po szklance lao whisky. Mocne jak cholera. Myślałam, że mnie od środka wypali. Ogień.
Większą cześć czasu spędziłam na tarasie gapiąc się jak leje i pijąc kawę. No, ale ile można patrzeć na deszcz. Wybawieniem okazała się Herbal Steam Bath w Sabai Sabai. To było cudowne urozmaicenie dnia. Ruch był spory. Turyści i miejscowi. Kobiety w Laosie do sauny wchodzą owinięte w specjalne "szale". I dodam, że są one zdecydowanie bardziej wytrwałe ode mnie. Umówmy się jednak - pewnie są bardziej doświadczone. Miejsce jest rewelacyjne, a właściciel przesympatyczny. Oprócz sauny można skorzystać z rożnego rodzaju masaży. My zostaliśmy przy saunie i pysznej herbatce.
Następny dzień nie przywitał nas deszczem. Przyjęłam to jako dobry znak. Co robimy? Oczywiście wykorzystujemy ten moment i idziemy do owianych legendą jaskiń. Centrum Nong Khiaw i jaskinie dzieli 2-3 km, głównie asfaltową drogą. Za małą wioską i polami ryżowymi trzeba skręcić w prawo, przejść prowizorycznym mostkiem przez rzekę i voila. Są strzałki.
Ludność Laosu podczas wojny wietnamskiej nie miała łatwo. Zginęło wielu Laotańczyków, do dziś ginie chodząc po zaminowanej dżungli.
W latach 1964-1973 USA, w pięciuset osiemdziesięciu tysiącach nalotów, zrzuciły na Laos ponad dwa miliony ton bomb (!), czyli dwukrotnie więcej niż spadło na faszystowskie Niemcy w okresie drugiej wojny światowej. Zbombardowano piętnaście z osiemnastu prowincji Laosu, przy czym najdotkliwiej północną Xieng Khouang i południową Saravane. Ich terytoria pokrywały się bowiem z początkowym i końcowym odcinkiem szlaku Ho Chi Minha, czyli arterii, którą płynęły posiłki z północnego do południowego Wietnamu. W przeliczeniu na liczbę mieszkańców tego niewielkiego kraju, na Laotańczyków spadło najwięcej bomb w historii ludzkości. Okolice Nong Khiaw również należały do smutnej kategorii obszarów, które najbardziej ucierpiały podczas tej bezsensownej wojny.
Podczas "zwiedzania" jaskini, która w czasie wojny była szpitalem polowym towarzyszył nam młody mieszkaniec pobliskich wioski. Opowiedział nieco o trudnych momentach laotańskiej historii, a skwitował - tu nienawidzi się Amerykanów, zabili wielu ludzi.
A potem dodał, że Tajowie też nie są zbyt lubiani. Ponadto dowiedzieliśmy się, że dziewczyna musi znaleźć męża do 20 roku życia. Potem jest już ciężko, bardzo ciężko z kandydatami. Jak nasz przewodnik dowiedział się, że 20-te urodziny obchodziłam już dawno temu to stwierdził, że jestem stara. No cóż, pewnie jest w tym trochę prawdy. Gdy tak z nim rozmawialiśmy dało się wyczuć, że chłopak chciałby wyrwać się ze swojej rodzinnej miejscowości, że marzy mu się wilki świat. Pytał gdzie mieszkamy, co robimy, próbował wyobrazić sobie jak duża jest Warszawa, ale szło mu to marnie. Wypytywał nas o Paryż, o którym swoją drogą zbyt wiele nie wiemy. Wiedział o świecie zaskakująco dużo. Wiedzę czerpał z rozmów odbytych z turystami i ze zdjęć znalezionych w Internecie. Szukał ucieczki od szarości dnia codziennego. Ta rozmowa, od której początkowo staraliśmy się uciec, dużo nam dała. Na pewno szybko o niej nie zapomnimy. .
Czas w Nong Khiaw minął bardzo szybko. Szkoda, że jeden z dni zajęło man gapienie się na ulewę, ale w sumie nie ma co narzekać, mogło padać przez cały pobyt. Zrelaksowaliśmy się, wypoczęliśmy od zgiełku, wyciszyliśmy się. Przed wyjazdem do Laosu, na jednym z blogów czytaliśmy, że Luang Prabang jest dla niedzielnych turystów, do Nong Khiaw docierają tylko sobotni turyści, a prawdziwi twardziele jadą do wioski Muang Ngoi Neua (cytat z bloga nasigoreng.pl). Postanowiliśmy to zweryfikować i też się tam wybrać.
Czy niedzielni turyści już tam dotarli? Na to pytanie odpowiem w następnym poście...
PRAKTYCZNIE:
Dojazd z Luang Prabang do Nong Khiaw:
- "Minibusem" - minibusy do Nong Khiaw, które najczęściej okazują się pickup'ami, odjeżdżają z Northern Bus Station. W porze suchej do dworca można się dostać na piechotę wykorzystując jeden z tymczasowych bamboo bridge (polecam ten na końcu cypla). Marsz od mostku do dworca autobusowego nie powinien zająć więcej niż 20 minut, bo to tylko 1,5 km. My skorzystaliśmy jednak z tuk-tuk'a, bo od naszego hostelu byśmy szli łącznie z 40 minut, a plecaki ciężkie i godzina dość młoda. Tuk tuk do dworca kosztował nas 25 000 kip, natomiast bilet na tzw. "minibusa" do Nong Khiaw 37 000 kip/os. Godziny odjazdów: 9:00, 11:30, 13:30. Czas jazdy to niecałe 4 godziny, ale jakość drogi się poprawia, więc pewnie z czasem będzie lepiej.
- Łodzią - niestety od paru lat ta opcja stała się niemożliwa, a szkoda, bo podobno widoki na Mekongu mogą się schować w stosunku do tych na Nam Ou River. Powód jest prosty - na rzece powstała duża elektrownia wodna, która kompletnie zablokowała możliwość żeglugi. Może któregoś dnia Laotańczycy wpadną na pomysł, żeby jedną łodzią płynąc do elektrowni, a potem przesadzać turystów na drugą łódź za elektrownią. Musi się im jednak chcieć, a to już nie jest takie oczywiste...
Noclegi:
- Większość pensjonatów, bungalow'ów, hosteli i restauracji znajduje się po drugiej stronie rzeki (zakładając, że stroną "pierwszą" jest centrum miasteczka). Trzeba zaznaczyć, że wszystkie hostele w mieście wyglądają bardzo podobnie (Laotańczycy w Nong Khiaw mają chyba tylko jeden projekt budowlany, z którego każdy swobodnie korzysta). My nocowaliśmy w miejscu o nazwie Phulisack Guesthouse. Pokój dwuosobowy z łazienką i tarasem mieliśmy za 60 000 kip. Kawa i herbata w cenie. Polecamy.
- Jeśli chodzi o bungalowy to najrozsądniej wyglądały te o nazwie Sunrise Bungalows. Bungalow z prywatną łazienką kosztował 150 000 kip, co dla nas było trochę za wysoką ceną. Widok na rzekę niezapomniany.
Restauracje:
- Wszystkie w centrum mają podobne ceny i szeroki wybór dań tajskich jak i laotańskich. My stołowaliśmy się w Mackara Restaurant położonej ok. 10 minut piechotą od mostu, idąc drogą w stronę jaskiń. Szczerze polecamy, lepszego miejsca nie znajdziecie. :-)
Atrakcje:
- ! Punkt widokowy - ścieżka na viewpoint zaczyna przy drodze prowadzącej w stronę jaskiń, ok. 5 minut od mostu (jest strzałka). Bilet kosztuje 20 000 kip'ów, a w górę idzie się ok. 90 minut. Na strzałkach podają dłuższy czas, ale my mieliśmy dość dobre tempo. Weźcie dużo wody i środek na komary!
- Herbal Steam Bath w Sabai Sabai - po prostu drewniana łaźnia parowa dla lokalsów i turystów. W przerwach można pić do woli pyszną herbatkę. Wstęp kosztuje standardowo 20 000 kip'ów. Można sobie zafundować też masaże, ale nie znam ceny. Sabai Sabai to także przyjemna restauracja.
- Pha Tok Caves - dwie jaskinie wyżłobione w wysokim skalistym klifie, wykorzystywane przez miejscową ludność i żołnierzy podczas II wojny indochińskiej (wojna wietnamska). Oddalone 2-3 km od centrum miasteczka. Wstęp teoretycznie darmowy, ale po jaskiniach oprowadzają dzieciaki z okolicznej wioski. Tacy samozwańczy przewodnicy, którzy po wszystkim chcą za to pieniądze. Warto od razu ustalić warunki i posłuchać ich opowieści. Od nas nic nie chciał...
- Wycieczki oferowane prze miejscowe agencje turystyczne - najbardziej popularne wycieczki to "100 Waterfalls" (podobno świetna, ale strasznie droga), "bamboo rafting" i wycieczka rowerowa po okolicznych wioskach.
- W miasteczku znajdują się dwie wypożyczalnie rowerów. Jedna za mostem, tam gdzie większość hosteli i restauracji. Prowadzi ją jakiś Amerykanin lub Europejczyk i jest dość droga. Tańsza, prowadzona przez lokalsów, znajduje się w centrum miasteczka - kilkadziesiąt metrów przed mostem.
Co dalej?
- Powrót busem do Luang Prabang, przejazd w stronę Oudomxay, lub (tak jak my) rejs łodzią do malowniczego Muang Ngoi. Łodzie do Muang Ngoi odpływają o 11:00 i 14:00, a bilet kosztuje 25 000 kip. Warto być wcześniej, bo chętnych sporo
Brak komentarzy
NAPISZ COŚ