Znajomi znowu pytali mnie gdzie tym razem ruszamy w podróż. Odpowiadałam, że do Laosu. Moja odpowiedź często budziła zdziwienie, poniektórzy dopytywali się nawet:
- Gdzie to jest, co tam będziecie robić?
No cóż, Laos nie jest popularnym produktem turystycznym. To nie Tajlandia czy Egipt. Większość tego kraju porasta dzika dżungla. Gęstość zaludnienia to 28 osób na km kwadratowy (w Polsce współczynnik ten wynosi 123). Transport jest słabo rozwinięty. Ludzie z reguły żyją skromnie, większość "mieszkań" wygląda jak zwykły garaż, w którym ktoś rzucił materac i powiesił na ścianie telewizor. Z reguły... ponieważ nierówności społeczne są bardzo widoczne. Z jednej strony mamy bambusowe chatki, a z drugiej strony takie miasta jak Vientiane czy Luang Prabang. Bywało, że te nierówności aż raziły po oczach. Oto Laotańska Republika Ludowo-Demokratyczna.
Wiele rzeczy było dla nas dziwnych i niezrozumiałych, ale próbowaliśmy się tego kraju i jego mieszkańców nauczyć. Na dzień dobry zostaliśmy zaatakowani czerwonym flagami z sierpem i młotem. Coś co Polska zostawiła za sobą wiele lat temu, tu było na porządku dziennym. Komunizm. Mi ten ustrój kojarzył i kojarzy się m.in. z pustymi pólkami w sklepach, kolejkami, korupcją czy alkoholem. W Laosie, przynajmniej w miejscach, do których dotarliśmy, nie było aż tak źle. W sumie jak się ma pieniądze to można się całkiem nieźle zaopatrzyć. Muszę w tym miejscu jednak nadmienić, że jest to kraj nieco droższy niż Tajlandia. Na targowiskach można zawsze coś wytargować. Co do alkoholu... Mieszkańcy Laosu lubią wypić. Czy to na imprezach, czy bez okazji. Wieczorami spotykają się w domach i rozlewają lao whisky czy ryżowe wino. A mieszkają, jak już wcześniej wspomniałam, bardzo, bardzo skromnie. Z tego co zaobserwowaliśmy śpią na podłodze. Prócz wspomnianego materaca, telewizora i lampy, nie ma tam nic. Wyposażenie domów jest bardzo minimalistyczne. W miejscowościach, powiedzmy turystycznych, w większości stoją domy murowane, ale wystarczy zapuścić się gdzieś dalej i tam już można zobaczyć głównie bambusowe chatki. A wokół pola ryżowe, dżungla, góry. Dla nas to była magia i wielkie wow, dla nich trudy dnia codziennego, które próbują umilić sobie szklaneczką laotańskiej whisky.
Po wesołej i otwartej Tajlandii, Laos w pierwszym zderzeniu wydał nam się ponury i niedostępny. Jednak z każdym dniem pobytu byliśmy nim coraz bardziej zafascynowani. Powoli otwierał się przed nami. Taki spokojny, lekko ospały - czarował. Było to miejsce idealne na odpoczynek i nic nie robienie. Szybko odkryliśmy, że nie jest to kraj, w którym warto się gdziekolwiek spieszyć.
Największym szokiem byłą dla nas relacja tubylec - turysta. W Tajlandii wszyscy chętnie z nami dyskutowali, doradzali, pomagali. W Laosie pierwsze próby uzyskania pomocy spełzły na niczym. Odnieśliśmy nawet wrażenie, że uciekają przed nami. Taką sytuację mieliśmy już pierwszego poranka. Nie chcieliśmy brać taksówki z dworca autobusowego w Luang Prabang o 5 rano, ponieważ z mapy wynikało, że do centrum idzie się max 20 minut. Warunek był tylko taki, że musieliśmy odnaleźć most bambusowy budowany z początkiem pory suchej. Niestety go nie znaleźliśmy, a gdy pytaliśmy tubylców o drogę, to się tylko odwracali z przerażoną miną i się gdzieś chowali.
- Ups... tu będzie trudniej - pomyśleliśmy sobie.
Koniec końców okazało się, że nie jest aż tak źle. Z naszych doświadczeń (co prawda niewielkich) wynika, że Laotańczycy potrzebują nieco czasu, aby się otworzyć. Najlepszym przykładem jest właściciel pensjonatu w Luang Prabang, w którym mieszkaliśmy. Początkowo chłodny i niedostępny, a pewnego pięknego wieczoru podszedł zawstydzony i zaczął opowiadać o swojej młodości. Rozmawialiśmy tak przez kilkadziesiąt minut, a lody doszczętnie stopniały. Bywało też, że byliśmy częstowani zupełnie bezinteresownie lao whisky czy owocami. I co najważniejsze, opowieściami o życiu w Laosie. Z polsko-laotańskich dyskusji wynieśliśmy informacje, że w wieku 20 lat najlepiej mieć już męża/żonę, no i dziecko oczywiście. Ustaliliśmy z jednym młodym Laotańczykiem, że "stara dupa" ze mnie. :-) Od tego samego jegomościa dowiedzieliśmy się także, że Laotańczycy nie cierpią Amerykanów, a zawiniła w tym "tajna wojna" prowadzona w Laosie z rozkazów Ronalda Reagan'a. Nigdy wcześniej o niej nie słyszeliśmy, ale nadrobiliśmy braki. Polecam wszystkim lekturę na ten temat. Po tym spotkaniu nabraliśmy przekonania, że im więcej młodzi Laotańczycy mają styczności z turystami, tym bardziej marzą o życiu podobnym do naszego - wygodnego. Niestety większości z nich nie stać nawet na to, aby wyjechać z wioski.
Małą rysę na laotańskiej gościnności zostawiła kradzież 100 $ z pokoju w Luang Prabang. Właściciel hotelu starał się pomóc jak mógł. Naszym zdaniem sprawa była jednak z góry przegrana. Nie mieliśmy dowodów, że pani sprzątająca wyniosła pieniążki. Nie chcieliśmy wzywać policji, bo słyszeliśmy, że takie akcje źle się kończą dla właścicieli pensjonatów. Szkoda było czasu na coś co z góry i tak było nie do udowodnienia. Podobny horror przeżyła Polka, którą spotkaliśmy w Luang Prabang. Ona również straciła 100 $, z tym że w Vang Vieng. Sto dolarów to nie mało.
Cieszyliśmy się jednak, że nie wzięła więcej... Pocieszaliśmy się też tym, że dla nas to tylko/aż 400 zł, dla niej kilka miesięcznych pensji.
Jednak najbardziej w Krainie Tysiąca Słoni ujęli nas nie ludzie, a natura. Nie zmącona cywilizacyjnym szałem, nieokiełznana. Zieleń, kolorowe motyle, góry, czyste strumienie. Delektowaliśmy się każdą chwilą. Wpatrywaliśmy w cuda natury z niedowierzaniem. W Laosie jest pięknie. A biorąc pod uwagę fakt, że nie jest on specjalnie najeżdżany przez tłumy turystów, często mogliśmy delektować się tym wszystkim co nas otaczało w samotności.
Podobno turystów z roku na rok przybywa. Niezaprzeczalnie jest to prawda. Spotkałam się z opinią, że przez ten boom turystyczny, Laos traci na autentyczności. Czy tak rzeczywiście jest? Nie wiem. Jestem z kolei pewna, że każdy chce żyć dostatniej, także Laotańczyk. Tak więc jak turystyka stwarza mu takie możliwości to niech z nich korzysta. Tworzy bazę turystyczną. Tak jest np. w Muang Ngoi Neua. Jeszcze jakiś czas temu wiocha bez prądu i perspektyw. Dziś dorabia się na turystach. Mimo to nadal jest to spokojna wioseczka, w której można wypocząć, odetchnąć. Dzięki temu, że zaczęli przybywać do niej turyści, mieszkańcy zyskali drogę dojazdową i całodobową elektryczność, a przede wszystkim pracę. Funkcjonuje tu kilka hosteli, restauracji i sklepów. Ktoś z Was powie:
- Beznadziejnie. To już nie jest prawdziwy Laos!
A ja napiszę:
Ten Laos nadal jest prawdziwy. Tylko inny niż parę lat temu. Wszystko wokół się zmienia. Każdy człowiek na prawo do ciągłego polepszania jakości życia. Mieszkańcy wsi zobaczyli, że mogą żyć inaczej, wygodniej. Skorzystali z okazji. Kto by nie skorzystał? Pytanie tylko czy kiedyś z powrotem nie zatęsknią za tym błogim spokojem i życiem z dnia na dzień...
Ja Laos kupiłam w całości. Takim jakim go zastałam. No może nie specjalnie do gustu przypadała mi stolica... Jakaś taka nie do końca w moim klimacie. Poza tym byłam i wciąż jestem oczarowana tym co zaoferował mi ten kraj. Także kuchnią, a szczególnie kawą. Chyba najlepszą jaką do tej pory piłam. Mocna kawusia ze skondensowanym mleczkiem. Wypita rano dawała kopa na cały dzień.
Dwa tygodnie spędzone w Laosie sprawiły, że odpoczęłam tak naprawdę. Nabrałam dystansu do siebie i do tego wszystkiego co mnie otacza. Reset absolutny. Laos polecam tym wszystkim, którzy kochają przyrodę, przygodę i dobrą kuchnię.
Cieszyliśmy się jednak, że nie wzięła więcej... Pocieszaliśmy się też tym, że dla nas to tylko/aż 400 zł, dla niej kilka miesięcznych pensji.
Jednak najbardziej w Krainie Tysiąca Słoni ujęli nas nie ludzie, a natura. Nie zmącona cywilizacyjnym szałem, nieokiełznana. Zieleń, kolorowe motyle, góry, czyste strumienie. Delektowaliśmy się każdą chwilą. Wpatrywaliśmy w cuda natury z niedowierzaniem. W Laosie jest pięknie. A biorąc pod uwagę fakt, że nie jest on specjalnie najeżdżany przez tłumy turystów, często mogliśmy delektować się tym wszystkim co nas otaczało w samotności.
Podobno turystów z roku na rok przybywa. Niezaprzeczalnie jest to prawda. Spotkałam się z opinią, że przez ten boom turystyczny, Laos traci na autentyczności. Czy tak rzeczywiście jest? Nie wiem. Jestem z kolei pewna, że każdy chce żyć dostatniej, także Laotańczyk. Tak więc jak turystyka stwarza mu takie możliwości to niech z nich korzysta. Tworzy bazę turystyczną. Tak jest np. w Muang Ngoi Neua. Jeszcze jakiś czas temu wiocha bez prądu i perspektyw. Dziś dorabia się na turystach. Mimo to nadal jest to spokojna wioseczka, w której można wypocząć, odetchnąć. Dzięki temu, że zaczęli przybywać do niej turyści, mieszkańcy zyskali drogę dojazdową i całodobową elektryczność, a przede wszystkim pracę. Funkcjonuje tu kilka hosteli, restauracji i sklepów. Ktoś z Was powie:
- Beznadziejnie. To już nie jest prawdziwy Laos!
A ja napiszę:
Ten Laos nadal jest prawdziwy. Tylko inny niż parę lat temu. Wszystko wokół się zmienia. Każdy człowiek na prawo do ciągłego polepszania jakości życia. Mieszkańcy wsi zobaczyli, że mogą żyć inaczej, wygodniej. Skorzystali z okazji. Kto by nie skorzystał? Pytanie tylko czy kiedyś z powrotem nie zatęsknią za tym błogim spokojem i życiem z dnia na dzień...
Ja Laos kupiłam w całości. Takim jakim go zastałam. No może nie specjalnie do gustu przypadała mi stolica... Jakaś taka nie do końca w moim klimacie. Poza tym byłam i wciąż jestem oczarowana tym co zaoferował mi ten kraj. Także kuchnią, a szczególnie kawą. Chyba najlepszą jaką do tej pory piłam. Mocna kawusia ze skondensowanym mleczkiem. Wypita rano dawała kopa na cały dzień.
Dwa tygodnie spędzone w Laosie sprawiły, że odpoczęłam tak naprawdę. Nabrałam dystansu do siebie i do tego wszystkiego co mnie otacza. Reset absolutny. Laos polecam tym wszystkim, którzy kochają przyrodę, przygodę i dobrą kuchnię.
Wyjątkowo ciekawe relacje, inne niż takie standardowe turystyczne opisy. Trafiłam tu szukając informacji o Non Khiaw, gdzie niebawem na motorze wybiera się mój syn. Mieszka obecnie w Luang Prabang. Tu jego strona https://yakkharka.net/
OdpowiedzUsuń