W Bordżomi absolutnie się nie nudziliśmy. Cieszyliśmy się widokami, świeżym powietrzem, ale tak naprawdę, to co najciekawsze jeszcze na nas czekało. Miasteczko stanowiło dla nas przede wszystkim bazę wypadową do Wardżi i Achalciche. Postanowiliśmy, że w materii organizacji wycieczki zdamy się na słynnego Leo. Czytaliśmy o nim na forach internetowych i blogach. Generalnie każdy kto o nim wspominał, był bardzo zadowolony i polecał trip do Wardżi właśnie z Leo, stąd zaraz po przybyciu do Bordżomi i rozpakowaniu bagaży ruszyliśmy na poszukiwanie jego domostwa. Bordżomi jest niewielkie, więc temat ogarnęliśmy szybko. Leo oraz jego mama okazali się przesympatycznymi, ciepłymi ludźmi. Zostaliśmy ugoszczeni prawie po królewsku. Pyszna mocna kawa, a do tego koncert organizatora wycieczek na długo zostaną w naszej pamięci. Leo przecudnie gra na fortepianie o czym najdobitniej świadczą nagrody, które zdobył. Życie ułożyło mu się jednak tak, że zajmuje się turystyką, a nie muzyką. Jak to się mówi... proza życia. Okazało się, że będziemy zwiedzać z dwójką Polaków. Dla nas to była bardzo dobra wiadomość - weselej i taniej. Weselej okazało się tu słowem kluczowym... Następnego dnia o 10:30 rano wskoczyliśmy w samochód i ruszaliśmy...
Pierwszym przystankiem była elektrownia wodna. Elektrownia ze smutną, krwawą historią w tle. Przy budowie kanału doprowadzającego wodę do elektrowni życie straciło wielu jeńców niemieckich. Mogiły nie są w żaden sposób oznaczone. To Leo uświadomił nam, że niewielkie nasypy porośnięte gęsta trawą w pobliżu elektrowni są zbiorowymi grobami. Absolutnie nikt o nie nie dba. Nie ma zniczy, czy krzyży. Jest smutna historia.
Naszym następnym punktem był Zielony Monastyr, oficjalnie nazwany Klasztorem Św. Jerzego Chitakhevi. Zbudowany w IX w. kompleks klasztorny składa się z kościoła typu "basilica" oraz dzwonnicy. Jest on zbudowany z grubo ciosanego kamienia. Dekoracji jest niewiele. Dlaczego nazywany jest zielonym klasztorem? Monastyr otoczony jest drzewami i trawą, a dodatkowo ściany budynków mają zielonkawy odcień. Podczas naszej czerwcowej wizyty było bardzo, bardzo zielono. Miejsce spokojnie można zaliczyć to tych z grupy relaksująco-resetujących. Szum wody, śpiew ptaków, kontemplacja. Jednak nie zawsze tak było. W XVI w. Persowie napadli na klasztor, pojmali, torturowali, zabijali mnichów. Wg legendy kamienie z czerwonymi plamami, które można znaleźć w pobliskim strumieniu, nawiązują do tych wydarzeń. Owe kamienie widzieliśmy i potwierdzamy - są czerwone. Miejscowi wierzą, że to pozostałości krwi mnichów i wynoszą kamienie. Dość komicznie wyglądają tabliczki porozstawiane wzdłuż strumienia, mówiące, żeby nie wynosić kamieni. W wieży dzwonniczej natomiast znajdują się kości mnichów, które zostały znalezione w pobliżu klasztoru. Widok niezbyt przyjemny i nie każdy go może doświadczyć ponieważ często wieża jest zamknięta dla turystów. W chwili obecnej zielony monastyr zamieszkuje 5 mnichów. Dbają o to, aby wszystko funkcjonowało jak należy. O historii tego miejsca opowiedział nam oczywiście mistrz wycieczki - Leo. Trzeba przyznać, że co jak co, ale historię Gruzji ma w jednym paluszku.
Po jakiejś półgodzinnej przewie znowu siedzieliśmy w aucie. Następny cel - Achalciche. Jednak zanim tam dotarliśmy Panowie wpadli na pomysł, że skoro jesteśmy w Gruzji to byłoby miło móc od czasu do czasu wznieść toast, w związku z czym poprosili Leo o przystanek przy sklepie. Celem zakupu było oczywiście wino. Sklepu jednak ani widu ani słychu. Jak się jednak okazało nie stanowiło to przeszkody w zdobyciu wina. Samochód w pewnym momencie się zatrzymał, brat Leo (robił za kierowcę) wyskoczył z auta i za minutę już machał do chłopaków, żeby do niego dołączyli. Nim zdążyłam się zorientować Panowie nieśli 10 litrowy baniak domowego białego wina. Dostali go od gruzińskiego gospodarza, który mimo próśb nie chciał wziąć za nie ani jednego lari. Twierdził, że "eto podarek, eto podarek".
Mieliśmy więc najlepsze na świecie gruzińskie wino. Mieliśmy przemiłe towarzystwo. Mieliśmy piękne widoki. Mieliśmy świetnych przewodników. Mieliśmy widoki zmieniające się co rusz, wprawiające w osłupienie. Zieleń, zieleń, bujna, żywa zieleń, aż bijąca po oczach, która już za 3 tygodnie, wg naszego przewodnika, miała odejść w zapomnienie. Brakowało tylko najlepszego na świecie gruzińskiego chleba. Jednak i to nie stanowiło problemu. W Achalciche trafiliśmy przypadkiem do małej piekarenki. Akurat chleb był na ruszcie. Chcieliśmy kupić jeszcze gorący, ale piekarz nie pozwolił nam zapłacić.
- Eto podarek, podarek. - usłyszeliśmy.
W ten oto sposób weszliśmy w posiadanie domowego wina i gorącego, najpyszniejszego chleba, jaki do tej pory miałam przyjemność jeść. Szczęście tego dnia sprzyjało.
Achalciche nie było oczywiście naszym celem ze względu na piekarnię. Chcieliśmy zobaczyć górującą nad miastem twierdzę Rabati. Całkiem niedawno ta twierdza składała się przede wszystkim z XII wiecznych ruin. Dziś to dumie stojący kompleks z zamkiem, wieżyczkami, fontannami, restauracjami czy hotelem. Oczywiście takie cudo powstać mogło tylko w erze Sakaszwiliego. To zrobione jest wyjątkowo na bogato. Prezydent odbudowę zarządził w maju 2011 r., a w sierpniu 2012 r. hucznie przecinano wstęgę. Pomimo małych niedociągnięć miejsce jest niczego sobie. Z przyjemnością spacerowaliśmy po twierdzy. Wdrapywaliśmy się na mury, podziwialiśmy panoramę z wież i chłodziliśmy się przy fontannach. Niedoróbki, o których czytałam, odeszły na drugi plan. Bardziej skupiliśmy się na pozytywach, a nie szukaniu dziury w całym. Dziur zamierzaliśmy szukać w Wardzi.
Zanim jednak dotarliśmy do skalnego miasta dostaliśmy krótką lekcje o literaturze gruzińskiej. W pewnym momencie auto stanęło na przystanku autobusowym w środku niczego. Jak się po chwili okazało - nie do końca niczego, bo przy pomniku słynnego Szota Rustaweliego, autora epopei narodowej "Rycerz w tygrysiej skórze". Leo opowiedział nam to i owo o tym poecie, malarzu i teologu. Człowieku, którego życie związane było ze słynną królową Tamar, niezwykle ważną kobietą w historii Gruzji, która stoi za budową Wardzi oraz kilku innych twierdz, m.in. w Chertwisi. W planach było zwiedzanie tej twierdzy w drodze powrotnej, jednak czas nie okazał się sprzymierzeńcem i musielismy sobie odpuścić. Podziwialiśmy ją z daleka, a Leo oczywiście nam opowiadał o fortyfikacji i walecznych Gruzinach. Podobno muzułmanie niszczyli w Gruzji winorośla ponieważ wierzyli, że dzięki nim Gruzini mają nadludzką moc. Hmm... może coś w tym jest, jakby nie było, alkohol zawsze dodaje nieco animuszu. Mistrz wycieczki zdradził nam, że każdy żołnierz miał przy sobie pestki winogron, tak aby w przypadku jego śmierci na polu walki, mogła na jego mogile wyrosnąć roślinka.
Następnym punktem w programie dnia była wyczekiwana Wardzia. Zanim jednak tam dotarliśmy musieliśmy przejechać przez robiący ogromne wrażenie wąwóz rzeki Kury. Zatrzymaliśmy się tam na dłuższy odpoczynek, a przy okazji posłuchaliśmy kolejnych opowieści o historii regionu. Dowiedzieliśmy się, że miejsce to, ze względu na ukształtowanie terenu, pełniło ważne funkcje obronne. Wzdłuż samego wąwozu udało nam się wypatrzeć 3 ruiny niewielkich fortyfikacji. Pamiętacie trzecią część Władcy Pierścieni? Zapalane tam były ogromne płomienie na szczytach gór, aby powiadomić dalekie krainy o zbliżającej się wojnie. W Gruzji było dokładnie tak samo. Z każdej fortecy widać było kolejną i poprzednią warownię, dzięki czemu gdy tylko wróg najeżdżał na któryś region dawnej Iberii, od razu maszerował tam każdy, kto miał siły walczyć. Właśnie dzięki tej waleczności Gruzja była tak silnym Państwem w regionie.
Sama Wardzia, a dokładnie skalne miasto, nie zawiodło nas. Było takie jakiego się spodziewaliśmy. Magiczne, cudne, bajkowe. Zaraz po przybyciu rzuciliśmy się w wir zwiedzania. Miasto zaczęło powstawać pod koniec XI w. W tym czasie Gruzini poddawani byli ciągłym atakom Mongołów, więc legendarna, uwielbiana przez Gruzinów królowa Tamar, znajoma Rustaweliego, wpadła na pomysł stworzenia podziemnego miasta. Koniec końców składało się ono z 13 poziomów! Na tych 13 poziomach mieściło się ok. 6000 "apartamentów", sala tronowa oraz duży kościół z zewnętrzna dzwonnicą.
Zewnętrzne zbocze góry, w której kryło się miasto, pokryte było tarasami uprawnymi z dosyć skompilowanym systemem nawadniającym (to przypomina mi trochę Inków i ich tarasy uprawne). Miasto widmo. Jest, ale go nie widać. Idealna kryjówka. Niestety matka natura nie obeszła się łaskawie z Wardzią. Pod koniec XIII w. trzęsienie ziemi doprowadziło do zniszczenia ponad 2/3 miasta. Pomimo to, miejsce było nadal zamieszkane, aż do najazdu Persów, którzy postawili kropkę nad "i" i Wardzia opustoszała. Dziś to miejsce zamieszkuje kilku mnichów. Turyści mają dostęp m.in. do kilkudziesięciu pomieszczeń gospodarczych oraz świątyni. Świątyni, której zdecydowanie warto poświecić dłuższą chwilę. Tak na marginesie dodam, że gdyby przypadkiem skończyła się wam woda to własnie przy wejściu do kościółka można uzupełnić zapasy. My trafiliśmy na mega upalny dzień, wiec dość szybko butelka była pusta. Źródełko stało się naszym wybawieniem. Na mnie największe wrażanie zrobiła nie świątynia, a tunele prowadzące do niej. Wydrążony w skale, klaustrofobiczny, ciemny, wąski przeniósł mnie na chwilę w mroczne czasy średniowiecza. Wąskimi kanaliko-ścieżkami szwendaliśmy się dość długo. Prawdopodobieństwo, że do Wardzi jeszcze kiedyś zawitamy jest niewielkie, więc chcieliśmy dokładnie obejść to co udostępniono dla turystów. Zajrzeć w każdy, zakamarek, dziurę. Nacieszyć oko zapierającymi dech w piersi widokami rozciągającymi się ze wzgórza. Miejsce jest niesamowite. Zdecydowanie warte zobaczenia.
Sama Wardzia, a dokładnie skalne miasto, nie zawiodło nas. Było takie jakiego się spodziewaliśmy. Magiczne, cudne, bajkowe. Zaraz po przybyciu rzuciliśmy się w wir zwiedzania. Miasto zaczęło powstawać pod koniec XI w. W tym czasie Gruzini poddawani byli ciągłym atakom Mongołów, więc legendarna, uwielbiana przez Gruzinów królowa Tamar, znajoma Rustaweliego, wpadła na pomysł stworzenia podziemnego miasta. Koniec końców składało się ono z 13 poziomów! Na tych 13 poziomach mieściło się ok. 6000 "apartamentów", sala tronowa oraz duży kościół z zewnętrzna dzwonnicą.
Zewnętrzne zbocze góry, w której kryło się miasto, pokryte było tarasami uprawnymi z dosyć skompilowanym systemem nawadniającym (to przypomina mi trochę Inków i ich tarasy uprawne). Miasto widmo. Jest, ale go nie widać. Idealna kryjówka. Niestety matka natura nie obeszła się łaskawie z Wardzią. Pod koniec XIII w. trzęsienie ziemi doprowadziło do zniszczenia ponad 2/3 miasta. Pomimo to, miejsce było nadal zamieszkane, aż do najazdu Persów, którzy postawili kropkę nad "i" i Wardzia opustoszała. Dziś to miejsce zamieszkuje kilku mnichów. Turyści mają dostęp m.in. do kilkudziesięciu pomieszczeń gospodarczych oraz świątyni. Świątyni, której zdecydowanie warto poświecić dłuższą chwilę. Tak na marginesie dodam, że gdyby przypadkiem skończyła się wam woda to własnie przy wejściu do kościółka można uzupełnić zapasy. My trafiliśmy na mega upalny dzień, wiec dość szybko butelka była pusta. Źródełko stało się naszym wybawieniem. Na mnie największe wrażanie zrobiła nie świątynia, a tunele prowadzące do niej. Wydrążony w skale, klaustrofobiczny, ciemny, wąski przeniósł mnie na chwilę w mroczne czasy średniowiecza. Wąskimi kanaliko-ścieżkami szwendaliśmy się dość długo. Prawdopodobieństwo, że do Wardzi jeszcze kiedyś zawitamy jest niewielkie, więc chcieliśmy dokładnie obejść to co udostępniono dla turystów. Zajrzeć w każdy, zakamarek, dziurę. Nacieszyć oko zapierającymi dech w piersi widokami rozciągającymi się ze wzgórza. Miejsce jest niesamowite. Zdecydowanie warte zobaczenia.
Po wspinaczce posililiśmy się w miejscowej restauracji położonej tuż przy rzece - tej samej co płynie przez Tbilisi. Nie da się ukryć, że głód nam nieco doskwierał. Jedzenie rewelacyjne i niedrogie.
Ostatnim punktem programu była wizyta w gorących źródłach w wydaniu gruzińskim czyli moczenie cielska w basenie zbudowanym w szczerym polu. Hmm... basen to chyba za dużo powiedziane. Bardziej nazwałabym to miejsce walącą się ruderą. Nie zachęcający wygląd jednak nas nic, a nic nie zraził. Chętni za niewielka opłatę wymoczyli swoje 4 litery w gorącej niefiltrowanej wodzie. Takie cuda tylko w Gruzji. Ci mniej chętni cierpliwie czekali delektując się otaczającą przyrodą i kolejnym litrem wina.
Do Bordżomi wróciliśmy późno, bardzo późno. Plusem wycieczki z Leo był fakt, że nigdzie się nie spieszyliśmy. W każdym z odwiedzonych miejsc mogliśmy być tak długo jak chcieliśmy. Gdy prosiliśmy o przystanek na trasie, Leo nie robił najmniejszego problemu. I jeszcze te jego opowieści... Podsumowując - jak do Wardzi to tylko z Leo. Śmiało mogę napisać, że był to jeden z najprzyjemniejszych dni w Gruzji. Piękne widoki, cudowni ludzie i interesujące opowieści. Zdecydowanie polecam i zapraszam do przeczytania naszej kolejnej fotorelacji - tym razem z Kutaisi.
A na deser piosenka, która towarzyszyła nam przez cały ten piękny dzień...
PRAKTYCZNIE:
Atrakcje na trasie do Achalciche i Wardzi:
- Green Monastery - Klasztor w sercu lasu, blisko szosy łączącej Bordżomi z Achalciche, w odległości ok. 9 km od Bordżomi. Wstęp na teren klasztoru jest bezpłatny.
- Elektrownia wodna - Zwykły nieciekawy budynek położony przy tej samej szosie ok. 11 km od Bordżomi. Gdyby nie opowieść Leo o historii budowy elektrowni i kanału biegnącego tunelem przez góry, to nikt by na to nie zwrócił uwagi. Przy elektrowni można rozpocząć spływ pontonami po rzece Kura (rafting).
- Achalciche - Miasto słynące z twierdzy Rabati. Większość twierdzy można obejrzeć za darmo, płatny jest tylko wstęp do najwyższej części twierdzy i do muzeum. Must see regionu. Na zwiedzanie warto przeznaczyć z godzinkę. Wstęp do płatnej części kosztuje 5 lari.
- Khertvisi - Największa twierdza (a raczej jej ruiny) pod względem wielkości i znaczenia historycznego na trasie z Achalciche do Wardzi. Nie zwiedzaliśmy jej, ale myślę, że nic straconego. Ze zdjęć wnioskuję, że najlepiej prezentuje się z daleka.
- Wardzia - Skalne miasto, którego już nie trzeba przedstawiać. Do zwiedzania udostępnione jest codziennie od 10:00 do 17:00, prócz poniedziałków! Wstęp kosztuje 3 lari.
Wycieczka do Wardzi i Achalciche wraz z Leo:
- Całościowy koszt wycieczki z Leo to 120 lari (30 lari od osoby). Mówi po angielsku, czasem nawet po polsku. Nigdzie nie pogania, wprowadza pozytywną atmosferę. W Bordżomi działa również Artur z informacji turystycznej. Wycieczka z nim jest o 5 lari tańsza, ale opinie na forach na temat tego człowieka nie są najlepsze. Jak ktoś wciąż wątpi to polecam zapoznać się z wątkiem na forum kaukaz.pl (link).
- Z samym Leo można skontaktować się na kilka sposobów. Przez profil FB jego pensjonatu (LINK) lub przez profil FB jego "biura podróży" (LINK). Telefonicznie pod nr telefonu +995 551 41 44 22. Można po prostu zarezerwować nocleg w jego pensjonacie o nazwie Leo's Homestay.
Jak dojechać z Borjomi do Kutaisi?
- Brak bezpośredniego połączenia marszrutkowego. Należy wpierw dojechać do Chaszuri (Khashuri - czas jazdy to ok. 25 minut), a tam przy głównej szosie złapać marszutkę jadącą z Tbilisi do Kutaisi. Marszrutki z Bordżomi do Chaszuri kursują co ok. 30 minut, natomiast marszrutki na trasie Tbilisi - Kutaisi jeżdżą co godzinę.
- Aktualizacja 2020 r.: wygląda na to, że pojawiły się bezpośrednie połączenia do Kutaisi. Według informacji z bloga Stacja Bałkany marszrutki z Achalciche do Kutaisi odjeżdżają o 8.30, 10.40, 11.30, 15.00 i 18.00. Czas jazdy do Kutaisi to ok. 3,5-4 h. Z Achalciche do Borjomi jedzie się ok. 50 minut więc można przyjąć, że będąc w Borjomi trzeba pilnować drogi ok. 9:20, 11:30, 12:20, 15:50 i 18:50.
Gdzie zjeść w Wardzi:
- Polecamy restaurację o nazwie Cafe Vardzia położoną przy samym parkingu. Ceny normalne, jedzenie smaczne, a widoki z restauracji niezapomniane.
Piękne miejsce, aż miło popatrzeć na zdjęcia. Ciekawy blog!
OdpowiedzUsuńCześć, jestem w ładnie z moją partnerką w Borjomi i chcemy jutro wyruszyć do Achalciche i Vardzi, jak znaleźć Leo? 😊
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Adrian